|
"...Po takim zachowaniu na reakcję dumnych Węgrów nie trzeba było długo czekać. Już na początku 933 roku na Saksonię i Turyngię ruszyła wielka armia węgierska, aby przywołać Niemców do porządku.
Siły węgierskie napadły Turyngię od południowego wschodu i tam podzieliły się na dwie niezależnie operujące kolumny nazwane przez Widukinda „armią wschodnią i zachodnią". Kolumna zachodnia pociągnęła dalej przez całą Turyngię wzdłuż Unstruty, pomiędzy Lasem Turyńskim a górami Harzu, by następnie wpaść do Saksonii od południowego zachodu na wysokości Wezery. Kolumna wschodnia natomiast pozostała we wschodniej Turyngii i stamtąd zamierzała uderzyć na Saksonię, poruszając się po obu stronach Soławy. Zamiary Węgrów stały się jasne: uderzyć na ośrodki władzy dynastii niemieckiej rozlokowane głównie w królewskich palatynatach i ważniejszych miastach nad Soławą i wokół gór Harzu — Quedlinburg, Merseburg, Gernrode, Grona, Werla. Lecz wszystkie miasta były doskonale przygotowane na taką ewentualność dzięki opisanej reformie wojskowości. Prawie każdy ośrodek otaczały wysokie i masywne kamienne mury, obstawione licznymi i wyszkolonymi garnizonami.
Pierwsza uległa zagładzie zachodnia kolumna wojsk węgierskich. Po wkroczeniu do Saksonii wyszła jej naprzeciw armia konna złożona z rycerstwa Turyngii i Saksonii. Doszło do bitwy — niektórzy historycy uważają, że było to na wschód od Korbei, gdzie niebawem miał żyć i pisać słynną kronikę mnich Widukind — zakończonej straszliwą klęską węgierskich najeźdźców. Poległ w niej nie tylko wódz, ale i większość konnych łuczników. Reszta zmarła podczas ucieczki z wycieńczenia, głodu lub chłodu (był przecież środek zimy). Wschodnia kolumna Węgrów walczyła nieco dłużej. Najpierw najeźdźcy próbowali zdobyć jakiś gród, licząc na olbrzymie łupy. Mieszkała tam bowiem przyrodnia siostra króla Henryka, która „ponoć na skarbie wielkim siedziała". Grodu bronił jej mąż, królewski szwagier imieniem Widio walczył on tak mężnie, że węgierskie szturmy na wały zostały odparte, a następnego dnia w okolicy pojawiła się saska armia z Henrykiem na czele.
Sasi rozbili obóz w miejscu zwanym Riade, nieco na zachód od Merseburga. Węgrzy dowiedzieli się od przesłuchiwanych jeńców o królu nadchodzącym z odsieczą i natychmiast wysłali zwiadowców, aby zlokalizowali niemiecką armię. Niezwłocznie dali też sygnały do powrotu rozsianym po okolicy oddziałom, gromadząc wszystkie siły do uderzenia na Henryka. Do rozstrzygającej bitwy doszło 15 marca 932 roku, w dzień świętego Longina. Wiele wskazuje na to, że król Henryk specjalnie wybrał ten dzień, ponieważ trzymana przez niego w walce włócznia świętego Maurycego, najważniejsza relikwia bojowa Niemców, była ściśle powiązana ze świętym Longinem. Zgodnie z tradycją bowiem to on był owym pogańskim rzymskim legionistą, który włócznią przebił bok Jezusa Chrystusa. Później nawrócił się i zginął męczeńską śmiercią, ścięty mieczem na rozkaz Piłata. Użyta przez niego włócznia, naznaczona krwią Chrystusa, trafiła później w ręce świętego Maurycego, legionisty i dowódcy oddziału Legii Tebańskiej.
Rozpoczynając bitwę, Henryk zastosował stary fortel, znany zapewne od początku prowadzenia wojen, na który Węgrzy, mistrzowie pułapek i uników, o dziwo, dali się nabrać. Otóż Sasi wysłali w pole najpierw lekką kawalerię i parę towarzyszących jej oddziałów pieszych, dla niepoznaki słabo uzbrojoną i sprawiającą wrażenie zdezorientowanej.
Przynęta przekonująco i umiejętnie udała popłoch, po czym rzuciła się do ucieczki, pozornej. Węgrzy pognali za nimi całą konnicą, pewni zwycięstwa. Gdy węgierscy wojownicy już dosięgali orężem uciekających Sasów, znaleźli się oko w oko z ustawionymi do szarży liniami saskiej jazdy pancernej. Na krótko przedtem Henryk przemówił do swych rycerzy: „Niech żaden z was nie usiłuje na początku ataku wysuwania się do przodu, nawet gdyby miał szybszego konia. Ochraniajcie się nawzajem tarczami i tym sposobem wytrzymajcie pierwszą salwę z łuków. Po tym macie przyspieszonym galopem zaszarżować dalej do przodu tak szybko, by nieprzyjaciel nie zdążył wystrzelić drugiej salwy strzał, a następnie wbijcie się w niego, by poczuł waszą broń". Były to bardzo precyzyjne wskazówki taktyczne, wymagające wielkiej dyscypliny i dobrego wyszkolenia oddziałów. Węgrzy rzeczywiście zdążyli oddać tylko jedna salwę z łuków, po czym, hamując konie, próbowali zawrócić. W tym czasie spadła już na nich nawała niemieckiej jazdy, ale tylko nieliczni dostali się pod pierwsze szeregi pancernych Henryka. Zwrotność ich koni i zachowanie resztek dyscypliny pozwoliły Węgrom na wykonanie manewru wycofania i większość wyrwała się jednak z pola bitwy. Jazda niemiecka ścigała ich przez 12 km. Precyzyjne instrukcje taktyczne zabraniały dalszego pościgu na zmęczonych koniach w terenie, w którym, być może, przeciwnik zastawił pułapki. Sasi zdobyli opuszczone węgierskie tabory z łupami i uwolnili jeńców.
Mimo że większości Węgrów udało się ostatecznie spod Riade ujść z życiem, bitwa uważana jest za punkt zwrotny niemiecko-węgierskich konfrontacji militarnych. Co praw- da, do bitwy w otwartym polu nie doszło (oprócz opisanego starcia), a i straty węgierskie były minimalne, ale saski władca po raz pierwszy triumfował, a Niemcy już nigdy nie musiały płacić Węgrom trybutu. Ironią losu jest, że Niemcy pokonali Węgrów stosując ich taktykę — pozorowanie ucieczki w celu wciągnięcia przeciwnika w pułapkę należało przecież do kanonu sztuki wojennej Węgrów..."
Fragment książki: Robert F. Barkowski "LECHOWE POLE 955" s. 50-54
"...Kiedy zaprzestano płacenia trybutu, Węgrzy napadli na Saksonię, lecz zostali zmuszeni do ucieczki w bitwie pod Riade nad Unstrutą. Relacje Widukinda i Liutpranda różnią się bardzo co do rozmiarów owego zwycięstwa. Pierwszy z nich podkreśla, że tylko niewielu Węgrów zdołano pojmać bądź zabić, ponieważ zrejterowali oni na sam widok głównych sił przeciwnika. Liutprand natomiast przedstawia plastyczne szczegóły zmasowanej szarży konnicy, która zakończyła się rzezią: w tej wersji bowiem Bóg miał odebrać Węgrom nie tylko odwagę do walki. ale i możliwość ucieczki. Wersję Widukinda trzeba tu chyba uznać za bardziej wiarygodną..."
Fragment książki: G. Althoff "OTTONOWIE" s. 49
|
|