Dąbki 1431

"...Oddziały inflancko-pomorskie skierowały się następnie na wschód, dochodząc 13 września do bagien na prawym brzegu Noteci w pobliżu Nakła i zapuszczając się w pościg za zdobyczą, zwłaszcza bydłem. Tutaj nieoczekiwanie zetknęły się z uzbrojonymi oddziałami rycerstwa i chłopów wielkopolskich.

Wydaje się uzasadnione stwierdzenie, że zebranie się tych sił wielkopolskich było w dużej mierze wynikiem wspomnianej uchwały zjazdu w Nakle z 12 sierpnia, zarządzającej faktycznie wyprawą domową. Na koncentrację tych sił w początkach września wpłynęły bez wątpienia wieści o niszczącym pochodzie wojsk krzyżackich, zwłaszcza na sąsiednich Kujawach czy w rejonie Międzychodu, i obawa, że niszczące działania wojenne przenieść się szybko mogą na teren Krajny czy nawet Pałuk, Szlachta tych regionów niewątpliwie tylko w niewielkiej liczbie stawiła się w Nakle, choć niektórzy przedstawiciele szlachty kujawsko-dobrzyńskiej i zapewne wielkopolskiej, zaalarmowani wieścią o najeździe krzyżackim, zdążyli spiesznie zawrócić już spod Łucka. Na czele faktycznej wyprawy domowej, która objęła przeważnie ludność chłopską chyba głównie północnej Wielkopolski, tj. samej Krajny (być może i Pałuk), nie stanął jednak żaden z nieobecnych nadal wyższych urzędników ziemskich, lecz trzej przedstawiciele w zasadzie nieurzędniczej szlachty wielkopolskiej: Jan Jarogniewski, herbu Orla (pochodzący z ówczesnego powiatu kościańskiego), Dobrogost Koleński z Kolna (powiat koniński), kasztelan arcybiskupi w Kamieniu i Bartosz III Wezenborg, herbu Nałęcz, właściciel Gostynia (późniejszy, z 1438 r. kasztelan nakielski). Byli to więc przedstawiciele wyłącznie północne] lub środkowej Wielkopolski, związani częściowo z terenem Krajny. Liczebność zebranych pospiesznie oddziałów nie jest znana; być może była ona słabsza od oddziałów krzyżackich. W każdym razie trzon ich stanowiły oddziały słabo uzbrojonej piechoty chłopów wielkopolskich, szczególnie z terenu Krajny, obok nielicznej grupy konnej szlachty. Chłopów przepełniać jednak musiała nienawiść do najeźdźców krzyżackich oraz gorące pragnienie położenia kresu dalszej działalności agresora.

Oddziały polskie podeszły 13 września, niewątpliwie od strony wschodniej, tj. Nakła, przecinając dalszy marsz przeciwnika, zaskoczonego nieoczekiwanym pojawieniem się wojsk polskich. Do spotkania doszło - według zgodnych opinii kronikarskich źródeł krzyżackich - w pobliżu bagien nad Notecią niedaleko Nakła (tj. na zachód); w korespondencji krzyżackiej stale mowa jest o bitwie, tj. klęsce pod Nakłem. Jedynie Długosz dokładniej określa miejsce zetknięcia się obu wojsk: nad rzeczką Wyrzą pod wsią Dąbki (w dzisiejszym województwie pilskim). Niestety tradycja miejscowa nie przechowała do dzisiaj żadnych danych o dokładnym miejscu spotkania się obu wojsk i ich walce.

Rzeczka Wyrza stanowiła lewobrzeżny dopływ rzeki Łobżonki uchodzącej do Noteci w odległości 20 kilometrów na zachód od Nakła. Rzeczka ta, która nazwę swoją wzięła od wsi Wyrza (na północ od Nakła), gdzie przepływała, nosiła już w końcu XVIII wieku miano Rudnej; obecnie nosi nazwę Orla. Między ujście jej i lewy, bagnisty brzeg Łobżonki oraz podmokłą dolinę Noteci wrzynała się krawędź wysoczyzny, na której leżała wieś Dąbki. Położone więc one były na półwyspie wysoczyznowym, wznoszącym się do 95-100 metrów n.pjn., a górującym około 40 metrów nad bagnistą doliną Łobżonki i Noteci czy rynną Rudnej (Orli). Wybór miejsca (odległego ok. 28 kilometrów na zachód od Nakła) był dogodny dla strony polskiej, gdyż zmuszało ono przeciwnika do przyjęcia walki w niekorzystnych warunkach, dzięki istnieniu naturalnej zapory, jaką od zachodu i południa stanowiła dolina Łobżonki i Noteci, a od północy - Rudnej (Orli) z pasmem lasu.

Oddziały polskie po zetknięciu się z nieprzyjacielem przygotowały się do walki, intonując pieśń „Bogurodzica", po czym uderzyły na przeciwnika. Nie ulega wątpliwości, że nie zetknęły się z wszystkimi oddziałami inflancko-pomorskimi, które były częściowo rozproszone w poszukiwaniu zdobyczy, ale w każdym razie z głównymi oddziałami i ich dowódcami. Fakt ten ułatwił niewątpliwie atak jazdy szlacheckiej i chłopskiej piechoty na siły przeciwnika, atak, o którego przebiegu wiemy, niestety niewiele. Z lakonicznego opisu Długosza wynika tylko, że zawzięcie walczące oddziały polskie złamały pierwszą linię oporu jazdy inflancko-pomorskiej, która rzuciła się do ucieczki, pociągając za sobą dalsze zastępy piechoty oraz porzucając warowne obozowisko z wozami (tj. Wagenburg) z bogatym łupem. Rozgrzane walką zastępy chłopów nie szczędziły przeciwnika, nie biorąc go do niewoli, lecz przeważnie kładąc trupem. W ręce polskie wpadło pięć chorągwi inflanckich, wśród nich i mistrza krajowego. Poległ jeden z przywódców - komtur tucholski Hohenkirchen, którego zwłoki odarte ze zbroi i szat leżały na polu walki. Padł także komtur mitawski. Natomiast głównodowodzący marszałek inflancki Nesselrode wraz z komturem gołdyńskim i wójtem grobińskim oraz komturem zamkowym człuchowskim dostali się do niewoli, których wraz z innymi poważniejszymi jeńcami (łącznie około 50) przewieziono do Poznania.

Według relacji o bitwie, przekazanej przez wielkiego mistrza generalnemu prokuratorowi Zakonu do Rzymu i przedłożonej w lutym 1432 r. papieżowi, udział w niej brało 800 zbrojnych Zakonu, z których 100 dostało się do niewoli wraz z dwoma dowódcami, przy czym jednego z nich zabito (komtura tucholskiego), a jego najbliższych podwładnych spalono (niewątpliwie uczynili to chłopi wielkopolscy), drugiego zaś (marszałka inflanckiego) trzymano nadal jako jeńca.

Dowódca sił polskich Dobrogost Koleński zabrał do niewoli grupę pomorskich uczestników (z Tucholi, Człuchowa i Chojnic) i osadził ich w więzieniu w swojej wsi Prusy, koło wielkopolskiego Pleszewa, żądając za nich wysokiego okupu. Liczba poległych lub utopionych w mokradłach nie jest bliżej znana, w każdym razie była chyba dość znaczna. Sporo było rannych, którzy wraz z innymi zbiegami uszli z pola bitwy, szukając ratunku w różnych kierunkach i przedzierając się do Tucholi czy Debrzna; 16 września dotarło tam aż 150 rannych uciekinierów. Chłopi wielkopolscy urządzali formalne polowania na ukrywających się zbiegów krzyżackich.

Bitwa pod Dąbkami zakończyła się więc decydującym sukcesem - rozbiciem ostatniej, dywersyjnej grupy krzyżackiej niszczącej ziemie północnej Polski, sukcesem odniesionym w znacznej mierze siłami prostych chłopów wielkopolskich, zwłaszcza zaś krajeńskich. Był to dowód ich możliwości bojowych i uaktywnienia się także w dziedzinie wojskowej, jako częściowego odpowiednika zrywu czeskich mas ludowych. Dla chłopów wielkopolskich bodźcem do walki stało się głównie zagrożenie ich własnej ziemi i mienia ze strony krzyżackiego najeźdźcy, rozbudzające przy tym świadomość narodową.

Sukces bitwy uczciła stolica Polski - Kraków biciem w dzwony i iluminacją. W katedrze na Wawelu zawieszono obok chorągwi krzyżackich spod Grunwaldu i Koronowa pięć zdobytych chorągwi inflanckich, które opisał potem Jan Długosz, a odmalował Stanisław Durink w Banderia Prutenorum. Do Krakowa przewieziono też z Poznania jeńców inflanckich i pruskich..."


Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 169-171

"...W Kujawach odstraszył ich i odegnał zdrajca starosta inowrocławski: wracali więc stąd Krzyżacy „zdrowi" do domu; także bohaterom z Dobrzynia „poszło wszystko po myśli i nic im się nie stało"; ale w „Krainie" owe kupy chłopskie znalazły przywódców: Jarogniewski, Bartosz Wissemburg i Dobrogost Koliński, zebrawszy na prędce co mieli zbrojnych i tych Kujawiaków i Dobrzynian, co zdołali tu dopędzić spod Łucka, stanęli na czele tych band włościańskich i stworzywszy z nich wojsko, wynoszące około 5000 ludzi, „do zasiewania roli i żywienia bydła raczej niżli do broni zdolne", puścili się z nim w pogoń za ochotnikami z Inflant i komtura tucholskiego; a była tam liczna piechota i około 800 koni. Tym przynajmniej przyszło gorzko pożałować ochoty, która ich tu zapędziła. Dogoniono ich dnia 13 września koło wsi Dąbki nad rzeką Wierszą czyli Łobżonką, niezbyt daleko od Nakla, kiedy w lęgach nadnoteckich, daleko od głównego wojska krzyżackiego, rozlecieli się w części za pasącymi się tamże stadami. Ku zdumieniu i przerażeniu bezpiecznych łupieżców, rozległ się naraz po lasach i łęgach gromki śpiew „Bogurodzica", i „nieliczni z mnóstwem, nadzy z odzianymi, wieśniacy z rycerzami", według słów Długosza, zderzyli się tak gwałtownie, jakby weterani na rekrutów natarli. Ogromną klęskę nieprzyjaciołom zadano. Po srogim zmiażdżeniu tych, co stali w szyku bojowym, cale wojsko inflanckie poszło w rozsypkę, pozostawiając obóz i zdobycz w rękach zwycięzców. Uciekał, gdzie kto mógł, lecz większa klęska ścigała uciekających, za którymi w ślad gonili wściekli Polacy, napominając jeden drugiego, zwłaszcza wieśniacy, aby krwią nieprzyjacielską ugasić zagród swoich zgliszcza i śmiercią zabójców przebłagać cienie drogich sobie osób. Nie chciano brać w niewolę, ale mordowano bez litości. Wielu z nieprzyjaciół, nie znając dróg ani języka polskiego, porozbiegalo się po lasach, tu błądząc po miejscach nieznanych i bezdrożnych, z głodu oraz z zimna drętwieli i wpadali w ręce zwycięzców lub okolicznych wieśniaków. Długo potem do Tucholi, Człuchowa, Bytowa, nadchodziły te rozbitki, które mściwej dłoni polskiej ujść zdołały. Poległ w bitwie ów komtur tucholski, Jodok de Hogerkerche, inicjator i przewodnik tej wyprawy, tak samo Szwor komtur ostródzki, Walter de Lo komtur dyneburski, komtur mitawski i wielu innych komturów inflanckich i pruskich; sam zaś główny wódz, marszałek inflancki Werner von Nessekode, a z nim Walter de Gelsze komtur feliński, komtur Goldyngi, hauskomtur człuchowski, wójt z Graben, Paschke von Landeck, innych siedmiu komturów i około 50 rycerzy zostało pojmanych i pognanych do Poznania; później kolo Krakowa trzymano ich w niewoli. Zdobyto cztery chorągwie i wysłano je do Krakowa, gdzie w kościele złożone a później przez Długosza opisane zostały. Cały obóz nieprzyjacielski dostał się Polakom, a z nim zdobycz tak wielka, że, rozdzieliwszy ją między siebie, każdy się znacznie wzbogacił. Wielka była radość na dworze królewskim, tudzież w Krakowie, gdy przyszła wiadomość o tak niespodziewanym powodzeniu; Kraków uczcił je biciem dzwonowi ogniami radości. Mistrz zaś nie mógł pojąć, co się stało i skąd się wzięli ci Polacy, co mu „taką szkodę narobili..."


Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 149-150

Szukaj:


Strona główna Władcy Ważne bitwy Polityka prywatności Antykwariat Księga gości