Kulikowe Pole 1380

"...Po przejściu Donu armia ruska zajęła teren zwany Kulikowym Polem, rozciągający się pomiędzy rzeką, jej dopływem Niepradwą oraz lasami. Pozycja Rusów nadawała się do stoczenia bitwy obronno-zaczepnej, bo taki — sądząc potem z przebiegu wydarzeń — był chyba plan Dymitra. Od północy i zachodu zamykał Kulikowe Pole nurt Niepradwy, rzeczki co prawda niezbyt szerokiej i głębokiej, ale stanowiącej dość istotną przeszkodę dla wojska, zwłaszcza że jej brzegi były porośnięte drzewami i zaroślami. Koło osiedla Rożestwieno-Monastyrszczina, na północny zachód od pozycji zajętych przez Rusów, Niepradwa wpadała do Donu, który zamykał teren bitwy z tej strony i biegł dalej w kierunku południowo-wschodnim. Między Kulikowym Polem a Donem, od wschodu, rozciągał się pagórkowaty teren, pokryty częściowo lasami i zaroślami. Szczególnie gęsto zalesione były brzegi dwóch strumieni przecinających Kulikowe Pole, Smółki i Kurcy. Niemal pośrodku między nimi, blisko przyszłego pola bitwy, wznosił się najwyższy punkt w całej okolicy, Krasne Wzgórze. Z południowej strony, skąd nadciągali Tatarzy, wznosiły się niewielkie pagórki, pokryte rzadkimi lasami i zaroślami. Samo Kulikowe Pole było rozległą równiną, poprzecinaną parowami, pokrytą stepem, zagajnikami i zaroślami, doskonale nadającą się do walki z użyciem jazdy. Północna jego część, na której stoczono bitwę, osłonięta była z trzech stron wodą.

Teren wybrany na pole bitwy miał dla Rusów jedną istotną zaletę — nie pozwalał przeciwnikowi na pełne rozwinięcie sił i dokonanie manewru oskrzydlającego siłami ruchliwej jazdy tatarskiej. Dużą groźbę dla armii Dymitra stanowił fakt, że przyjmowano walkę mając na tyłach potężną rzekę, co w razie porażki mogło spowodować zgubę całego wojska. Z tej to właśnie przyczyny część dowódców odradzała wydawanie tu bitwy. Po przejściu rzeki mosty na Donie zostały uszkodzone, by uniemożliwić ewentualną przeprawę po nich Litwinów lub wojsk Olega.

Powierzchnia Kulikowego Pola (leżącego na terenie księstwa riazańskiego) wynosiła około 50 wiorst kwadratowych, tj. około 53 km2. Miały się tu zmieścić ogromne, jak na średniowieczną bitwę, masy ludzi i koni.

Zmobilizowana przez Moskwę armia ruska składała się ostatecznie z jednostek księstw uznających władzę Dymitra oraz państw sojuszniczych. Do pierwszych, oprócz wojsk moskiewskich, należały oddziały z księstw: możajskiego, zwienigorodzkiego, włodzimierskiego, dmitrowskiego, borowskiego, oboleńskiego, sierpuchowskiego, starodubskiego, perejasławskiego, uglickiego, białoozierskiego, kargołomskiego, halickiego, kostromskiego i ustiugskiego, leżącego daleko na północnym wschodzie, nad rzeką Suchoną. Do drugiej grupy należały jednostki z Nowogrodu Wielkiego, Suzdala, Niżnego Nowogrodu, Pskowa, Muromu, Horodca Meszczerskiego, Jelca, Nowosila z Wierchowszczyzny, Tarasy, Smoleńska, Rżewa, Hołma należącego do księstwa twerskiego, Kaszyna, Prozorowa, Wołogdy, Jarosławia, Rostowa oraz podległych Litwie Połocka, Drucka, Briańska i prawdopodobnie Trubecka na Siewierszczyźnie. Były więc to jednostki z 36 księstw i miast. Nie stawiły się definitywnie oddziały z Tweru (była tylko drużyna hołmska z tego księstwa) i wrogiego Moskwie Riazania. Nie przybyli także książęta mordwińscy. Najdłuższą drogę na Kulikowe Pole przebyły drużyny z Ustiuga — ponad 900 km, z Białoozierai Pskowa — 660—700 km, i z Nowogrodu Wielkieg0 — 720 km, najkrótszą z Jelca i Nowosila — po 90 km. Szybkie tempo marszu musiało mocno nadszarpnąć siły ludzi i koni. Dlatego wyższą wartość bojową miały jednostki z niezbyt odległych od pola bitwy terenów, a więc z Moskwy i podporządkowanych jej księstw, a także z Jelca, Nowosila i Tarusy. Z.tych ziem mogła też pochodzić większość oddziałów pieszych.

Liczebność wojsk walczących na Kulikowym Polu źródła staroruskie określały na setki tysięcy. [...] Dane te nadal wydają się wygórowane. Do najbardziej realnych liczb doszedł w przekonywających wywodach amerykański historyk Paul Harrison Silpen, który ocenił siły Rusów na podobne do tatarskich, a więc blisko lub około 30 tysięcy. Prawie połowę tej liczby stanowiła piechota, ponadto w wojsku ruskim musiało znajdować się kilka lub kilkanaście tysięcy czeladzi. [...]

Jeśli przyjmiemy, że w bitwie na Kulikowym Polu walczyło po około 30 tysięcy żołnierzy z obu stron, to i tak okaże się, iż — jak na czasy średniowiecza — były to armie ogromne. [...]

Walczącym na Kulikowym Polu asystowały w dodatku jeszcze dwie armie. Jagiełło z Litwinami stał w tym czasie pod Odojewem nad rzeką lipą, zaledwie 30—40 km od miejsca bitwy. Jego siły były dalekie od maksymalnych, jakie mogło zmobilizować Wielkie Księstwo Litewskie, a które sięgały w tym okresie około 18 tysięcy konnicy, nie licząc piechoty chłopskiej. Źródła ruskie mówią wprawdzie o 30—40 tysiącach wojowników Jagiełły pod Odojewem, należy jednak te dane włożyć między bajki Trzeba przecież pamiętać, że najgęściej zaludnione rejony Litwy należały do Kiejstuta, a w dodatku przyszły król polski nie miał przy sobie oddziałów ruskich, których znaczna część znalazła się natomiast w składzie wojsk Dymitra. Można więc szacować, że książę litewski miał pod swymi rozkazami nie więcej niż 5—6 tysięcy jeźdźców oraz jakąś niewielką łkzfeę piechoty. Ze względu na dużą odległość dzielącą rejon wyjściowy armii od Odojewa (około 800 km) i szybkie tempo marszu, Jagiełło mógł zabrać z Litwy niewielu piechurów, i to zapewne wsadziwszy ich na konie. Na piechotę z pobliskich ziem ruskich Jagiełło nie mógł liczyć, gdyż ludność miejscowa sympatyzowała z jego wrogiem.

Drugi przeciwnik Dymitra, książę riazański Oleg, miał jeszcze mniejsze siły, maszerował bowiem z maksimum 4—5 tysiącami żołnierzy. Oleg ograniczył się zresztą tylko do demonstracji zbrojnej. Wyszedł z Riazania już po przejściu wojsk Dymitra na Kulikowe Pole. Przebywszy najwyżej 80—100 kilometrów zatrzymał się i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. W jego interesie nie leżało wcale zwycięstwo Mamaja, Riazań bowiem znowu popadłby w całkowitą zależność od Ordy. Zapewne nie miał tez zaufania do własnych wojsk, które przecież działając w sojuszu z obcoplemieńcami, w dodatku mahometanami i poganami (Litwa była jeszcze pogańska), musiałyby walczyć przeciw współwyznawcom i współplemieńcom. Zachowanie ich w wypadku podjęcia decyzji o udziale w bitwie było więc zagadką. Dla pewności więc Oleg oświadczył: »Niech Bóg rozstrzygnie, po czyjej stronie prawda, a my zdamy się na Jego sąd", i zaczekał z wojskiem na wynik bitwy..."


Fragment książki: Leszek Podhorodecki "KULIKOWE POLE 1380" s. 103-108

"...Kronikarz ruski takimi oto pełnymi wyrazu słowy przedstawia widok dwóch wojsk znieruchomiałych na krańcach Kulikowego Pola: „Tatarska siła bojowa widniała mroczna i ciemna, a siła Ruska w świetlistych zbrojach, jak wielka rzeka się rozlewała, jak morze falowała, a słońce światło siało na nich i promienie rzucało, i z dala widnieli jak świece gorejące." W innym opisie wojska ruskiego dodano jeszcze: „szłomy na głowach ich błyszczały jak poranna zorza, zbroje zaś jak woda silnie falowały, a kity szłomów ich jak płomienie ogniste się pyszniły". [...]

Słońce sięgnęło już zenitu, gdy wysunięte do przodu pułki straży dwóch wojsk zwolniły kroku i zastygły naprzeciwko siebie w odległości pół wiorsty. [...]

Bitwa rozpoczęła się w południe i trwała prawie do zmroku, chociaż dla wielu, bardzo wielu trwała tylko kilka minut, pół godziny, godzinę, czy też nieco dłużej... Dla dziesiątków tysięcy zaczęła się późno i długo jeszcze pozostawały one w dręczącej nieświadomości, gdy inne dziesiątki tysięcy już były martwe, śmiertelnie ranne, rozdeptane kopytami koni lub wydały ostatnie tchnienie przygniecione ciałami zabitych.[...]

Wrażenie ścisku i tłoku, jakiego doświadczono, gdy dwa wojska ku sobie się zbliżały, nie ustąpiło w chwili starcia. Trzask łamanych kopii i tarcz rozlegał się jak trzask wielkiego pożaru. I rzeczy wiście, gorąco stało się od razu i duszno, i czerwono, i mdło od krwi tryskającej z ran, od zmieszanych oddechów i wyziewów ciał; wszyscy krzyczeli i nie słyszeli sami, co krzyczą; oblewali się potem i krztusili pyłem; nie tyle sięgali wroga orężem, co obalali i przygniatali ciężarem szeregów. Tu nie było teraz miejsca na brawurę, fortele i zręczne obroty; dłużej wytrzymywał ten, kto mocniej stał na nogach. A mimo to długo tu nikt nie wytrzymywał. Upłynęło zaledwie kilka minut od zwarcia się przednich pułków, a walczono już nie na ziemi, lecz na ciałach nieruchomych i drgających pod ciężarem tych, którzy na nich stali, potykali się, odstępowali i również padali. Natychmiast jednak lukę w ścianie zajmował kto inny, wypchnięty do przodu niecierpliwym naporem tylnych szeregów, w gorączce oczekujących własnej straszliwej chwili. Właściwie w walce wręcz mogła brać udział jednocześnie jedynie nader niewielka część wojowników, podobnie jak tylko bardzo wąski półokrąg trawy dostaje się za jednym razem pod ostrze kosy. Jednakże kosy i z tej, i z drugiej strony nieustannie świszczały i gdy dobiegła końca pierwsza godzina bitwy, z pułków przednich pozostała jedynie niewielka garstka piechoty i jazdy. Porwał je grzebień dwóch nowych fal, a były to zasadnicze siły ruskie i tatarskie, które zderzyły się z jękiem i rykiem na całej szerokości pola. Aż strach pomyśleć! — pod nogami leżą już tysiące ciał bez ducha, a tymczasem bitwa naprawdę dopiero teraz się zaczyna... Słońce drżało w kłębach kurzawy. Mgła zasnuła sam ośrodek i gąszcz bitwy, ale w odróżnieniu od porannej, wilgotnej i chłodnej, był to gorący, lepki, duszący opar wyziewów ludzkich i zwierzęcych pomieszanych z pyłem. Powietrze aż zgęstniało od nieznośnego żaru, niby duszny skwar lipcowy, co piecze między burzami. Obciążeni zbrojami, w koszulach ociekających potem, ludzie „dusili się od wielkiego natłoku, jako że nie można się było pomieścić na Polu Kulikowym". Zdawało się, że teraz taki ścisk panuje nie tylko na tym jednym polu, lecz wszędzie, że nawet dziesiątki i setki wiorst stąd ziemia jęczy pod stopami stłoczonych wojowników, że nigdzie nie można znaleźć chłodnego i czystego źródła, które by nie zmętniało od krwi, że nie ma piędzi łąki, która by nie była zadeptana kopytami i nie chlupotała jak jucha gnojna w bydlęcej zagrodzie. I wielu, nie mogąc znieść takiego napięcia, krzyczało z przerażenia i rwało suknie na sobie, inni padali bezprzytomni z duchoty lub porażeni udarem cieplnym, innym zaś rozum odjęło. Konie miotały się na widok trupów i w zamieszaniu tratowały żywych; tylko na niektórych odcinkach pola ławy konnicy mogły bezpośrednio zetrzeć się z jazdą wroga, ale i tutaj niesamowity ścisk uniemożliwiał i jednym, i drugim szybki atak, odcięcie w wielkim pędzie jednych pułków od innych czy przeprowadzenie uderzenia z flanki.

To wymuszone ograniczenie swobody działania oddziałów jazdy szczególnie psuło krew Mamajowi i jego mirzom. Zadawanie nieoczekiwanych uderzeń z boku lub z tyłu przeważającymi siłami konnicy było zawsze, jeszcze od czasów Czyngis-chana, ulubionym sposobem walki Mongołów i często właśnie takie uderzenia decydowały o losach starcia. Teraz po prostu brak było miejsca na przeprowadzenie podobnych działań i Mamaj czuł się jak sokół w polu z mocno związanymi skrzydłami: z jednej strony przeszkadzały Don, wpadająca do niego rzeczka i dąbrowy porastające jej zbocza, z drugiej zaś — Niepriadwa z jej jarami i płynącymi po ich dnie strumieniami. Można było tylko liczyć na rozerwanie ruskiej ściany w jej środku lub na stykach jej trzonu z pułkami lewej i prawej ręki.

Ale mijała już druga godzina od południa, a tatarskie oddziały prawie nigdzie nie poczyniły widocznych postępów. Niekiedy, gdy opadała mglista kurzawa, w odległości dwóch i pół łub trzech wiorst od wzgórza Mamaj widział rozkołysane w walce, jak trawa na wietrze, tłumy i dochodził go stamtąd stłumiony łoskot bitwy. Czasami wpadali na wzgórze gońcy od mirzów z wiadomością, że zabito jeszcze jednego ruskiego księcia czy bojarzyna. Ale o Dymitrze nie wiadomo czemu niczego nie mówili, nie wiedział też niczego o księciu sierpuchowskim, a o tym, gdzie znajduje się przebiegły kniaź wołyński, gońcy też milczeli.

Mamaj domyślał się, że niemałe straty poniosły także jego tumeny. Chociażby na podstawie tego, że z wolna zbita ława jego poddanych spływała ze wzgórza, a zatem ci z tyłu zajmowali miejsce pierwszych szeregów; ale gdzież się u licha podziali ci z przodu, jeśli dotychczas nie było ani słychać, ani widać, by przeciwnik gdziekolwiek pokazał plecy czy podał tył. Jak gdyby tam, w przodzie, bez zakłóceń działała straszliwa tłocznia pochłaniająca jego, Mamajową piechotę i jazdę i jeśli się nie przedsięweźmie jakichś natychmiastowych kroków, to trwać to będzie nie jedną godzinę, a wówczas jakie siły mu pozostaną?

Okazało się, że pole jest zgoła nieodpowiednie do takiego boju, jaki chciał narzucić wojskom ruskim i dziwił się, czym ono

mogło znęcić Dymitra i dlaczego postanowił oczekiwać go tutaj, jeśli oczywiście o wszystkim nie zdecydował przypadek? To, że on teraz nie może ułapić wojsk ruskich w sak uderzeniami z boku, jest, naturalnie, przykre. Ale zresztą, jeśli nie można, to też nie ma wielkiego nieszczęścia. I tak wpadli w sak: po obu bokach mają porosłe lasem jary, a za plecami. -,rzekę. Trzeba je przyprzeć do brzegu i zepchnąć do wody. Ale żeby tego dokonać, należy najpierw poszarpać ruskie ciało na części — rozpłatać pierś lub odciąć od tułowia choćby jedną rękę. Tego właśnie dokona skrzydlaty drapieżca tatarski, nie bez powodu bowiem pułki boczne w wojsku koczowników zwą się skrzydłami, tak jak zwały się jeszcze w czasach Temudżyna i Batu-chana.

Do tej pory słońce świeciło w twarz wojskom ruskim, i to było korzystne dla Mamaja. Do tej pory wiatr także wiał im w twarz, pędząc na ruskie szeregi tumany pyłu. Po dwóch z okładem godzinach bitwy słońce wytoczyło się wysoko i już nie raziło ruskich wojowników w oczy. Wiatr jednak nadal pędził na nich duszący opar, który oślepiał oczy i niemal zatykał gardła. Mamaj pchnął nowe siły w sam środek pola i wzmocnił konnicą prawe skrzydło, które zawisło nad ruskim pułkiem lewej ręki.

Natłok zmagających się wielkich pułków środka sięgnął szczytu, wojownicy omdlewali z pragnienia, nigdy chyba nie znajdowali się w takim tłoku i ścisku; najstarsi i najbardziej doświadczeni nigdy nie brali udziału w takim boju ani nie słyszeli od nikogo o bitwie, która by trwała tak długo jak ta. I nikt z nich nie mógł dostrzec w powietrzu, w okrzykach wojewodów, na zawziętych i nieprzejednanych twarzach wroga choćby najmniejszego litościwego znaku, który by zapowiadał, że kres tego wszystkiego jest bliski.

Książę połocki Andrzej Olgierdowicz, który z innymi wojewodami znajdował się w pułku prawej ręki, kilka razy energicznie odparł Tatarów i jego wojowników ogarnęło takie gorączkowe pragnienie, by popędzić potężnie wroga, że chwilami z trudem hamował ich porywy. Wytrawny wódz wiedział jednak, że zapalać się jest niebezpiecznie, że ustępliwość koczowników po jego stronie jest zwodnicza. Wielki pułk stał nieporuszony i cała siła Ordy uderzyła w jego środek i parła nań, chcąc go rozerwać. Jeśli pułk prawej ręki wyrwie się teraz do przodu, natychmiast osłabnie połączenie z centrum i wówczas Tatarzy niezawodnie rzucą tam jazdę, dokonają wyłomu, zaczną cisnąć pułk wielki z boku, a może i spróbują zajść mu tyły. Być może, że ustępują na swoim lewym skrzydle dla pozoru, aby oszukańczo ściągnąć na siebie najstarszego Olgierdowicza... Dlatego też książę Andrzej uważnie przypatrywał się ruskiemu centrum, obserwując, co się tam dzieje. Bo jeśli tam nagle osłabnie dławiący napór ściany Tatarów i pułk wielki z kolei zacznie ją spychać coraz to bardziej, wówczas... Ale tam na razie na taki ruch się nie zanosiło. Wprost przeciwnie, było widać, z jak wielkim wysileniem, to gnąc się, to znów wyrównując, ruski środek trwał pod potężnym naporem doborowych pułków Mamaja.

Andrzej Olgierdowicz nie mógł jednak widzieć, co się dzieje na przeciwległym, lewym krańcu poła. Dobrze natomiast widzieli ten odcinek Włodzimierz Andriejewicz i Dymitr Michajłowicz Bobrok. Ich pułk zasadzkowy dotarł do dąbrowy jeszcze w tumanach mgły i od tej pory jak gdyby wrósł w nią. Od momentu przybycia tutaj do początku bitwy upłynęły niemal trzy godziny i od jej rozpoczęcia prawie następne trzy. Wojowników wyraźnie dręczyła ta bezczynność, lecz książęta, ich wojewodowie, nie wydawali dotychczas prawie żadnych rozkazów. Książęta mimo wszystko znosili bezczynność łatwiej niż reszta, ponieważ sami widzieli, co tam się dzieje, większość zaś, nic nie widząc, podsycała w sobie niepokój, wzmagany różnorakimi wieściami i dalekim, podobnym do odgłosu gromu dźwiękiem, który raz po raz niósł ku nim wiatr.

Oddziały tyłowe przystępujących do wałki pułków ruskich przesuwały się obok dąbrowy i oddalały się coraz bardziej, niknąc stopniowo w unoszącej się po polu kurzawie. Gdy czasem rzedła, widać było daleko w przodzie nad kołyszącym się gęstym gajem kopii wielki sztandar Dymitra, mnóstwo znaków pułkowych, chorągwi i przenośnych, polowych ikon.

Okres oczekiwania — to najbardziej przykry, dokuczliwy i dręczący czas. Ci, którzy stali na samym skraju dąbrowy, widzieli, jak z placu boju szli, pełzli lub pędzili ledwie trzymając się w siodle ranni, jak konie bez jeźdźców gnały rozhukane po równinie. Rannych było wielu, ale widać było i takich, którzy po prostu pędzili co sił w nogach, a gnał ich tylko strach. Uciekali nie domyślając się, że swoi stoją blisko i spoglądają na nich z surowym wyrzutem.

Nie był to jednak odwrót. Bitwa trwała nadal i nikt nie ustępował placu. A więc i oni muszą trwać na swoim miejscu, jak było umówione. Rozumieli, że tam dzieje się teraz coś niezwykłego, coś, co przechodzi wszelkie ludzkie wyobrażenie, że być może już nie ma wśród żywych połowy ruskiego wojska, a o wielkim księciu aż strach pomyśleć, bo jeśli żyje, to czemu do tej pory nie dostają od niego przez gońca choćby jednego słowa?

Ale oto koło trzeciej po południu wszystko zaczęło się szybko zmieniać. Jakkolwiek obaj książęta uważnie wpatrywali się w miejsce, gdzie powinien był znajdować się sztandar wielkiego księcia, to jednak niczego nie widzieli. I w ogóle znaków i chorągwi dopatrzyli się tylko kilku, ale może to kurzawa uniemożliwiła dostrzeżenie pozostałych? Niestety, doświadczeni dowódcy nie mylili się w swych przeczuciach. Ruski mur zaczął się kruszyć i to w jednym, to w drugim miejscu znacznie ustępował placu.

Nasilający się zgiełk, a następnie krzyki z przylegającego do dąbrowy skraju poła wskazywały wyraźnie, że tutaj Tatarom powiodło się nadspodziewanie. Udało im się koniec końców oderwać ruski pułk lewej ręki. Część nieprzyjacielskiej konnicy runęła w wyłom, druga zaczęła okrążać pułk od zewnętrznej strony pola.

Obcy jeźdźcy pojawili się nagle na wprost dąbrowy i początkowo w pojedynkę, a następnie całymi setkami i wciąż przybywali i przybywali. Nie domyślając się, że zasadzkę mają za plecami, zbierali się, by uderzyć w tyły wojska ruskiego, którego rozproszone szeregi cofały się prawie na całej szerokości pola.

Włodzimierz Andriejewicz, młodszy i bardziej żywiołowy niż Wołyniec, co raz to spoglądał z wyrzutem na swojego towarzysza, Na co tu jeszcze czekać? Komu pomagać będziemy? Chyba poległym? Najwyższy czas uderzyć!

Włodzimierz Andriejewicz, młodszy i bardziej żywiołowy niż Wołyniec, co raz to spoglądał z wyrzutem na swojego towarzysza, Na co tu jeszcze czekać? Komu pomagać będziemy? Chyba poległym? Najwyższy czas uderzyć! [...]

Niełatwo przychodzi nauka cierpliwości ruskiej. Tyle lat czekali na ten dzień! Tyle dni, to zdwajając krok, to ściągając wodze, zdążali na to pole! Tyle godzin trwa walka i dwa razy dłużej czatują w zasadzce!... I oto Mamajowi, być może, podczaszowie napełniają już kielich zwycięstwa, a my wciąż czekamy?! Tak, a my nadal czekamy! A niechże go wychyli, niech im wszystkim zakręci się w głowie od mirażu zwycięstwa!... Jeszcze wiatr dmie nam w twarz, choć słońce już staje za naszymi plecami i zaczyna ich razić prosto w oczy. Jeszcze zwleczemy chwilę, jeszcze pocierpimy nieco, bracia, aż się ostatecznie przeważy szala na naszą stronę.

Cały dzień stali pod drzewami i słuchali smętnego, blaszanego szmeru liści, które jeszcze mocno trzymały się dębowych konarów i nie chciały się oderwać. Ale oto umilkł smutny szelest i dziwna cisza zapanowała w lesie.

„I oto nagle porwał się wiatr zza ich pleców..." Las poruszył się, zahuczał i zaskrzypiał. Zdawało się, że chce się zerwać ze swojego miejsca, bo wtem całe naręcza, całe sterty liści w zawrotnych wirach poszybowały w pole.

— Książę — natężając głos wykrzyknął wtedy Bobrok do Włodzimierza — czas nastał, godzina wybiła!...

I wówczas, wyprzedzając kłęby liści, pułk zasadzkowy wypadł z ukrycia i rzucił się w ślad za jazdą wroga.

Nie, nie na próżno dwaj książęta przewlekli, zdawałoby się, wszelkie terminy. Nie tylko o wiatr chodziło i jego kierunek, na którego zmianę tak uporczywie czekał wieszczy Wołyniec. Wiatr oczywiście zrobił swoje: poniósł daleko do przodu gniewny krzyk pułku zasadzkowego; poniósł też kłęby kurzawy na tatarskie tumeny; wreszcie pomagał gnać, pędzić jak na skrzydłach. Alę przede wszystkim czekać do tej pory należało dlatego, że przeciwnikowi rzeczywiście zakręciło się w głowie od niemal pewnego zwycięstwa. Orda istotnie poczuła się tak, jakby dobrze miała w czubie. Przecież poszła do przodu wszędzie, spychając pułki ruskie na wzgórze, za którym płynęła rzeka. Sukces już odnieśli, i to jeszcze po tak żmudnej walce, dlatego też Tatarzy chcieliby czym prędzej zwalić z swoich barków brzemię wielkiego napięcia, rozluźnić się i uśmiechnąć beztrosko.

Jednakże świeża jazda tatarska, która była największą nadzieją Mamaja i która rozpierana radością wpadła na ruskie tyły, nagle sama została potężnie uderzona w plecy i po mniej więcej dwóch kwadransach przestała w ogóle istnieć. Ale w ciągu tej półgodziny w wyrwę powstałą między pułkiem wielkim a pułkiem lewej ręki wszedł jeszcze jeden odwód wojsk ruskich, którym dowodził książę Dymitr Olgierdowicz i który do tej pory niejako pozostawał w cieniu pułku wielkiego. Siłami tego posiłku udało się nie tylko wyprzeć Tatarów z wyłomu, lecz także wbić się głębokim klinem w ich walny pułk.

Na widok tak zdecydowanej zmiany nowy duch wstąpił w wojowników pułku włodzimierskiego i suzdalskiego — samego trzonu ruskiego środka, zwanego też tramem, który do tej pory, wykrwawiwszy się, straciwszy wielu swoich wojewodów i utraciwszy chorągiew wielkoksiążęcą, cofał się z wolna. Timofiej Wasiliewicz Wieljaminów — a on właśnie się tutaj znajdował — uczynił wszystko, by poprzeć Dymitra briańskiego, który dokonał wyłomu w linii wojsk tatarskich. Wiedzieli, że nie jest to daremne, gdyż i pułk prawej ręki gotów był iść do natarcia. Najważniejsze zaś — wiedzieli, słyszeli i po części widzieli, że pułk lewej ręki, któremu jeszcze niedawno groziła niechybna zagłada, jest uratowany i że tam, na lewym skraju pola, dzieje się coś, co być może stanowi moment zwrotny w przebiegu całej bitwy.

Tak też było. Rozbiwszy uderzeniem w plecy najlepszą konnicę Mamaja, jazda Włodzimierza Andriejewicza i Dymitra Michajłowicza Bobroka wbiła się w mur Tatarów, którzy parli na pułk lewej ręki od czoła, przebiła go na wylot i rozbiła na dwie części całe skrzydło wojsk Mamaja.

Wielki tumennik, któremu w uszach jeszcze pobrzmiewały radosne okrzyki mirzów i gońców o coraz to nowych sukcesach, nagle odkrył, że coś chyba nie jest w porządku, gdyż wrzawa bitewna dokuczliwie narasta i kłęby kurzawy nieprzyjemnie zasnuwają jego tumeny, a prosto w kierunku jego kwatery przebija się ogromny klin jazdy, który wziął się nie wiadomo skąd i wielkością swą nieledwie dorównuje połowie wszystkich obcych wojsk.

Mamaj zdążył rzucić do boju pułk odwodowy, ale w tym czasie jego słudzy już zwijali namioty. Zdążył także zarządzić utworzenie osłony z taboru stojącego po drugiej stronie wzgórza, lecz jego straż przyboczna już podprowadzała konie; zdążył jeszcze usłyszeć, że na czele przedzierającej się ku wzgórzu jazdy znajdują się Włodzimierz sierpuchowski i Dymitr Wołyniec, ale nie miał już czasu, by się temu nadziwić. [...]

Tysiące razy widział Mamaj, jak słońce wisi nad stepem, ale nigdy na znużonym niebie nie nagromadziło się tyle smutku, ile dzisiaj rozlało się w jego przymrużonych oczach. I w strasznej udręce odwrócił się od tego nieba i ruszył na spotkanie mroku, pozostawiając za sobą narastający zgiełk powszechnej ucieczki i pościgu.

Wprawdzie na początku ucieczki Tatarzy przewyższali jeszcze nieco liczbą Rosjan, ale już nie byli wojskiem. Było to stado, które straciło swoich przewodników. Uciekający sami zresztą chcieli się upodobnić do stada, ponieważ po rozbiciu osłony, na chybcika wzniesionej przez Mamaja z wozów i kibitek taboru, rozpędzili tabuny i stada, które pasły się za taborem, i dalej pędzili pomieszani z owcami, końmi i wielbłądami.

Teraz pościg mógł odbywać się bez przeszkód i trwać długo, póki nie ustaną konie i nie stępią się miecze, póki nie zgaśnie światło dnia.

Książę Włodzimierz Andriejewicz, jakkolwiek pochłonięty całkowicie wraz ze wszystkimi pościgiem, odczuwał przecież jednocześnie coraz większy niepokój, ale powściągał go w sobie i bał się wyrazić go w słowach. W końcu jednak w złowieszczym świetle zachodzącego słońca niepokój ten zmusił go do wstrzymania konia i schowania miecza do pochwy.

„Gdzie Dymitr? Żyje czy też nie? A jeśli nie? A jeżeli nie ma go wśród rannych?" — to go tak niepokoiło.

Powrócił na pole bitwy, gdy przerażające ślady walki już nieco zacierał zapadający zmrok. Należało odszukać brata teraz, przed nastaniem nocy. Jeśli jest ciężko ranny i spływa krwią, to nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby nie odszukał go dziś, a jutro odnalazł bez życia. [...]

Włodzimierz rozkazał odtrąbić zbiórkę i zwołać ludzi — wszystkich, którzy brodzili po pobojowisku, poszukując krewnych i przyjaciół.

— Czy kto... gdzie widział wielkiego księcia Dymitra Iwanowicza, brata mojego?

Znaleźli się tacy. Opowieść każdego z nich taką radością napawała Włodzimierza, jakby to samego brata prowadzili do niego, podtrzymując go pod ręce. Ktoś widział, jak Dymitr Iwanowicz zmieniał konie. Ktoś inny dostrzegł go w największym wirze wałki i słyszał, jak zagrzewał innych i sam tęgo rąbał. Jeden z opowiadających mówił o tym, jak na wielkiego księcia rzuciło się czterech Tatarów i on się odcinał, lecz sam też otrzymał wiele razów...

Ale bodajże ostatnim, który widział Dymitra, był wojownik imieniem Stiepan Nowosielcew: książę wlókł się z pobojowiska pieszo, chwiejąc się od ran, lecz Stiepan w żaden sposób nie mógł mu pomóc, gdyż sam miał na karku trzech ordyńców.

A więc szedł, mimo że był ranny. Więc jest jeszcze nadzieja, że żyje ich władca?

— Bracia, przyjaciele, poszukajmy go razem, uważnie — z błaganiem w głosie prosił Włodzimierz — a jeśli ktoś spośród wielmożnych odnajdzie go żywego, to jeszcze większą sławą się okryje, a jeśli ktoś prostego stanu, w ostatniej nędzy się znajdujący, to stanie się pierwszy, dojdzie do bogactwa i sławy.

Tymczasem na przeciwległym, prawym krańcu pola dwóch prostych żołnierzy podjechało do skraju dąbrowy, aby i ją przepatrzyć, jako że wielu rannych usiłowało ujść z otwartego pola i schronić się pod osłonę drzew. Jednego takiego wojownika wkrótce ujrzeli. Leżał pod świeżo ściętą brzózką; być może ktoś, kto pomógł mu tu się dowlec, położył go najpierw, a potem podciął drzewko, by swoim gęstym listowiem skryło rannego przed cudzym wzrokiem. Żołnierze zeskoczyli z koni, odchylili gałęzie i pochylili się nad leżącym. Niewątpliwie znali go, widzieli go niejeden raz, widzieli go też dzisiaj. Zbroję miał pociętą i pogniecioną, a twarz mocno podrapaną. Chyba był to wielki książę moskiewski i włodzimierski i chyba jeszcze oddychał.

Umówili się, że jeden pozostanie, a drugi poskoczy do księcia Włodzimierza z wieścią: znaleźli, żywego znaleźli, choć bezprzytomnego, niech spieszy Włodzimierz do miłego brata.

Gdy przyjechał, padł na kolana przy powalonym na ziemię Dymitrze, z trudem rozpoznając w szarosinym zmroku wymęczone drogie lico.

— Bracie mój, książę, czy słyszysz mnie? Z pomocą boską izmaelici zostali pokonani, czy słyszysz?

Powieki wielkiego księcia z trudem się uniosły. Patrzył przed siebie zmętniałym i zdziwionym wzrokiem, jak gdyby niezadowolony, że przerwano mu jego głęboki sen.

— Czy słyszysz?

Wreszcie Dymitr rozwarł spieczone wargi i rzekł głucho:

— Kim jesteś?...

Włodzimierz jeszcze niżej pochylił się nad nim:

— To ja, twój brat, i mówię tobie: zwycięstwo nasze...

Zaczęli ostrożnie podnosić wielkiego księcia, zdjęli zbroję, rozdarli skrwawioną koszulę. Na szczęście nie miał ran, które by mogły zagrażać jego życiu. Każdą obmyli wywarem z ziół, posypali roztartym na proszek krwawnikiem i owiązali. Dymitr rozglądał się dookoła coraz przytomniejszym wzrokiem. Być może, wiadomość o zwycięstwie, która powoli zaczęła docierać do jego świadomości, działała na niego jak cudowne lekarstwo. O własnych siłach stanął na nogi i poprosił, by podano mu konia.

Nad Polem Kulikowym gasło ostatnie światło świątecznego dnia..."


Fragment książki: J. Łoszczyc "DYMITR DOŃSKI" s. 299-317

"...Wczesnym rankiem 8 września 1380 r. gęsta mgła otuliła ustawiające się do bitwy wojska. Promienie słoneczne z trudem przebijały tę zasłonę, oświetlając słabym blaskiem szeregi wojowników. Pod osłoną mgły ostatnie oddziały przeszły mostami przez Don i ukryły się w przylegającej do pola bitwy gęstej dąbrowie, rosnącej wzdłuż i na północ od Smółki. Szyk do bitwy sprawiał tego dnia wojewoda Dymitr Bobrok Wołyniec. Czynił to zapewne według wskazówek Dymitra.

Pułki ruskie dzieliły się na pododdziały skupione przy chorągwiach. Najważniejszą rolę mieli do odegrania wojowie będący przy czerwonej chorągwi wielkoksiążęcej, przedstawiającej postać Chrystusa. Znajdowała się ona w pułku wielkim i z racji swych rozmiarów była widoczna dla wszystkich, stanowiąc punkt orientacyjny w czasie walki. Oznaczała jednocześnie centrum armii i stanowisko dowodzenia wielkiego księcia. Tu właśnie na początku bitwy znajdował się książę Dymitr wraz ze swym pocztem. Rola dowódcy w bitwie średniowiecznej polegała na uszykowaniu armii, pilnowaniu utrzymania tego szyku, posyłaniu do boju poszczególnych oddziałów, wysyłaniu z odwodu pomocy dla zmęczonych walką, śledzeniu sukcesów i niepowodzeń obu walczących stron i odpowiednim na nie reagowaniu, dawaniu osobistego przykładu swoim żołnierzom. Tak musiał postępować i Dymitr na Kulikowym Polu. [...]

Sześć pułków ruskich ustawiło się do boju. Wysunięty daleko do przodu pułk straży, złożony z samej jazdy, podzielony został na cztery jednostki, którymi dowodzili: wojewoda Michał Akinfowicz, książę Siemion Oboleński, książę Iwan Taruski i wojewoda perejasławski Andrzej Serkizow. W dawnej literaturze rosyjskiej i radzieckiej pułk straży nie był wcale wymieniany, dopiero wnikliwe badania nad latopisem nowogrodzkim pozwoliły na ustalenie pełnego szyku wojsk ruskich na Kulikowym Polu.[...]

W drugiej linii wojsk ruskich stanął pułk przedni, podzielony również na cztery jednostki. Dowodzili nimi: książę Andrzej Olgierdowicz, książę Dymitr Olgierdowicz, wojewoda kołomeński Mikuła, książę białoozierski Fiodor. Jak z tego wynika, w pułku znalazły się piesze oddziały z Pskowa, Briaóska i Białooziera, a także z Kołomny i innych ziem leżących w pobliżu Moskwy. Zadaniem tego pułku, podobnie jak pułku straży, było osłabienie nacisku przeciwnika w pierwszym etapie bitwy.

Trzecia linia składała się z głównych sił ruskich. Dotykający swym skrzydłem zalesionych nadbrzeży strumyka Niżny Dubik, wpadającego do Niepradwy, prawoskrzydłowy pułk prawej ręki składał się z trzech jednostek, dowodzonych przez księcia rostowskiego Andrzeja, wojewodę Fiodora Grunkę i księcia starodubskiego Andrzeja. W środku zajął pozycję pułk wielki, złożony z głównych sił moskiewskich. Podzielony był na cztery oddziały. Dowodzili nimi: sam wielki książę Dymitr, wojewoda kostromski Iwan Kwasznia, wojewoda moskiewski Michał Brenko i książę smoleński Iwan. Lewoskrzydłowy pułk lewej ręki opierał się lewą flanką o las rosnący nad Smółką. Trzema oddziałami dowodzili tu: książę jarosławski Wasyl, wojewoda Lew Morozow i wojewoda wołogodzki Fiodor. Cała główna linia składała się z chorągwi konnicy i oddziałów pieszych. Piechota stała w centrum, jazda na skrzydłach pułków. Środek linii zajmowali kopijnicy, skrzydła — konni łucznicy. Piechota ustawiona była gęsto i głęboko — w 20 rzędów.

Innowacją taktyczną było wydzielenie z pułku wielkiego licznej rezerwy, złożonej z samej piechoty. Ustawiono ją w niewielkiej odległości za pułkiem wielkim. Zadaniem głównej linii wojsk ruskich było zatrzymanie natarcia przeciwnika. Drugą nowością taktyczną było wydzielenie silnego pułku zasadzki, złożonego aż z pięciu jednostek. Dowodzili nimi: książę Włodzimierz Andriejewicz, wojewoda moskiewski Dymitr Bobrok Wołyniec, książę briański Roman, książę kaszyóski Wasyl, książę nowosilski Roman.

Pułk zasadzki złożony był z samej jazdy. Ukryto ją starannie w dąbrowie nad Smółką, toteż Tatarzy nic o pułku nie wiedzieli. Dąbrowa nad Smółką rosła jeszcze w XVI w., gdy powstały pierwsze opisy pola bitwy. Był to teren zupełnie bezludny, grasowali tu bowiem nieustannie Tatarzy. W późniejszych latach dąbrowę wycięto, strumienie i rzeczki wyschły, a nierówności terenowe uległy pewnej niwelacji. Wyrosły też nowe zagajniki na bujnym w tym miejscu stepie. [...]

Armia ruska składała się łącznie z trzech linii i sześciu rzutów, nie licząc pułków rezerwy i zasadzki. Cały jej szyk rozciągał się na przestrzeni do 3 km, a w głąb również 3 km. W czasie bitwy obie armie były w nieustannym ruchu. Atakowały dużymi jednostkami, zasypując najpierw przeciwnika strzałami z łuków. Jeźdźcy zbliżali się do siebie na niewielką odległość, zarzucali się sulicami, tj. krótkimi włóczniami, po czym uderzali kopiami. Po wdarciu się w głąb szyku przeciwnika walczyli mieczami i inną bronią sieczną. W razie silnego i skutecznego oporu zawracali i po krótkim odpoczynku ponawiali natarcie. O zwycięstwie lub klęsce decydował zwykle atak ostatnich rezerw. Dlatego rzucenie ich do walki w najbardziej odpowiednim momencie miało ogromne znaczenie.

Po drugiej stronie Kulikowego Pola ustawiali się do bitwy Tatarzy. Zajmowali wyższą część terenu, zbocza wzgórz i parowów. Najwyższe miejsce, Krasne Wzgórze, zajął Mamaj ze swym sztabem. Miał stąd doskonały widok na pole bitwy i mógł kierować przebiegiem walki, nic angażując się w nią osobiście. Z powodu ciasnoty miejsca nie mógł w pełni rozwinąć swych wojsk i szukać rozstrzygnięcia w ulubionym przez Tatarów ataku na tyły przeciwnika. Musiał wykonać frontalne uderzenie, bo planował od początku bitwę zaczepną, i szukać dogodnego miejsca do włamania się w szyki przeciwnika. Główną szansę dostrzegł w natarciu na lewe skrzydło Rusów, w pobliżu dąbrowy nad Smółką. Tu postanowił przełamać obronę przeciwnika, częścią sił odciąć mu drogę do przeprawy, resztą zaś wojska dokonać oskrzydlenia i wyjść na tyły armii Dymitra. Przyparte do Niepradwy wojska ruskie miały stać się już łatwym łupem, wydanym na pastwę Tatarów. Doświadczony wódz Ordy nie spodziewał się jednak, że wielki książę moskiewski przewidział jego zamiary i stosownie do tego uszykował swe wojska, ukrywszy w spodziewanym miejscu głównego natarcia tatarskiego swój pułk zasadzki.

Zgodnie z zasadami tatarskiej sztuki wojennej Mamaj ustawił w pierwszej linii awangardę, złożoną z trzech pułków lekkiej jazdy. Miała ona rozpoznać walką siłę obrony Rusów, rozbić przednią ich linię, stworzyć warunki do natarcia głównych sił. Dowództwo awangardy objął książę Telak. Za awangardą stanęły główne siły. Centrum ich zajmowała piechota. Na czele stała odziana na czarno grupa genueńska z krótkimi mieczami i czarnymi tarczami. Tuż za nią, w drugim szeregu, zajęli miejsce najemnicy genueńscy zbrojni w długie włócznie, służące do odpierania ataków jazdy. Dalej stanęli łucznicy i kusznicy, wywodzący się z różnych ludów Kaukazu, Powołża i Chorczmu. Na skrzydłach stanęła ciężka jazda tatarska, mająca wykonać w bitwie decydujące natarcie. Wojska głównej linii były głęboko urzutowane, podobnie jak siły ruskie. Dotyczy to zwłaszcza jazdy. Na końcu, zapewne ukryty w jakimi parowie, stanął oddział rezerwy, złożony z samej jazdy. Armia Mamaja składała się faktycznie z trzech linii oraz rezerwy i liczyła 9 pułków. Lewe skrzydło Tatarów dotykało lasu rosnącego nad Niżnym Dubikiem i miało ograniczoną możność manewru. W nieco lepszym położeniu znajdowało się prawe skrzydło, mające na prawej Hance kawał wolnego stepu, rozciągającego się w stronę lasów i zaroili nad Smółką i Donem. Dlatego Mamaj skupił tu największe siły swej jazdy celem dokonania decydującego uderzenia. Koło Krasnego Wzgórza stanął obóz tatarski.

Dopiero po kilku godzinach mgła zaczęła rzednąć na tyle, że przed godz. 11 oba wojska nareszcie się ujrzały. W silnych promieniach słońca zaświeciły wnet metalowe zbroje, tarcze i hełmy Rusów. Od skórzanych zbroi tatarskich blask promieni nie odbijał się. [...]

Obie armie dzieliła zrazu odległość około 5 km. Po godz. 11 Rusowie pierwsi ruszyli do przodu, zaskakując tym znowu Tatarów. Część z nich spożywała wtedy posiłek, porzuciła więc kotły i czym prędzej ustawiła się w szyku.

Niebawem ruszyli do przodu i Tatarzy. Po upływie pół godziny obie armie spotkały się. Wtedy przed szeregi tatarskie wysunął się olbrzymi wojownik, Pieczyng z pochodzenia, Czełu-bej, i zaczął wyzywać Rusów na pojedynek. Nie zawahał się dotrzymać mu pola mnich Pierieswiet, dawny bojar briański. „Ten człowiek szuka równego sobie, ja chcę z nim się zmierzyć... Lepiej by nam było dać się zarąbać niż popaść w niewolę u pohańców" — rzekł podobno Dymitrowi i pocwałował w pole. „Dobrze by było, bracie, teraz staremu odmłodnieć, młodemu zdobyć sławę, a ludziom dzielnym — ramion popróbować" — powiedział na odjezdnym. Obaj przeciwnicy złożyli kopie i ruszyli cwałem na siebie. Wojsko w milczeniu obserwowało pojedynek. Rus i Tatar jednocześnie wpadli na siebie. Kopia Pierieswieta ugodziła brzuch Tatara, oręż tego ugodził z kolei w pierś zakonnika okrytego pozłocistą zbroją. Ciosy były tak silne, że obaj jednocześnie spadli z koni, aż „ziemia omal pod nimi nie zadrżała". Po chwili obaj też wyzionęli ducha. Pojedynek nie wywróżył zwycięstwa żadnej ze stron.

Tuż po zakończeniu pojedynku, o godz. 11.35, oba wojska starły się ze sobą. Na pułk straży i postępujący tuż za nim pułk przedni zwaliła się cała awangarda tatarska. Z powodu ciasnoty miejsca wojownicy Mamaja w pierwszej chwili zatrzymali się nieco, stojąc „ściana przy ścianie, kopie złożywszy na plecach poprzedników swoich". Wtedy natarli Rusowie. „Uderzyli stalowymi kopiami o zbroje tatarskie, zadźwięczały miecze bułatne o hełmy wraże na Polu Kulikowym, nad rzeką Niepradwą... Wówczas groźne chmury zebrały się w jednym miejscu: błyskało z nich często i rozlegały się potężne grzmoty. To starli się synowie ruscy z bezbożnymi Tatarami za swoją krzywdę: na nich to błyszczą zbroje złocone, a książęta uderzają mieczami o hełmy wrogów". Pułk straży poprowadził do walki sam Dymitr, ale na gorące prośby dowódców powrócił pod wielką chorągiew.

Rusowie stawili Tatarom zdecydowany opór, toteż Mamaj rzucił wkrótce do walki piechotę genueńską. Spowodowało to jeszcze większy ścisk na polu walki. W efekcie pododdziały nie mogły wykonać żadnego manewru, odstąpić ani przegrupować się celem ponowienia natarcia. Bitwa przerodziła się w zażartą walkę ściśniętych na wąskim polu przeciwników, z trudem znajdujących miejsce do odskoku przed ciosem lub do nabrania rozmachu. Stopniowo Tatarzy uzyskali jednak przewagę i zaczęli spychać pułk straży i pułk przedni, które po godzinnej walce zbliżyły się w stronę sił głównych. Straty Rusów były ogromne. [...]

Widząc narastający kryzys, Dymitr skinął na główną linię. Niemal jednocześnie uczynił to Mamaj, który chcąc utrwalić sukces awangardy pchnął do walki główne siły. Była godzina 12. Znowu rozgorzała zacięta walka. [...]

Natarcie Tatarów na prawe skrzydło ruskie zostało odparte z dużymi stratami. Na tym kierunku uderzyły jednak słabsze siły. Inny efekt przyniósł atak na centrum. Tu ordzie udało się rozbić wysunięte do przodu pułki ruskie i poprzez powstały wyłom dotrzeć do stanowisk pułku wielkiego. Jeszcze trudniejsza dla Rusów sytuacja powstała na ich lewym skrzydle. Tam Tatarzy mieli możność przeprowadzenia manewru, co też skrzętnie uczynili i obeszli Rusów z prawej swojej strony. Gdy niebawem pojawili się na tyłach lewego skrzydła wojsk Dymitra, nastąpił prawdopodobnie popłoch i front wojsk ruskich na atakowanym odcinku załamał się. Ale na tyłach były jeszcze rezerwy, które powstrzymały natarcie ordy. Gdy znowu zawrzał w tym miejscu zacięty bój, Mamaj rzucił do natarcia swój pułk rezerwy. Sądził, że Rusowie posłali do walki już wszystkie siły, chciał więc tym natarciem przypieczętować swoje zwycięstwo. Część oddziałów rezerwy pod wodzą Tułuj-beja rzucił przeciw pułkowi wielkiemu Dymitra, resztą — z Tasz-bejem na czele — wsparł zatrzymane przez ruską rezerwę wojska prawego skrzydła.

Pod naporem przeważających sił wroga linia wojsk ruskich zaczęła cofać się w stronę Niepradwy. Z ręki Tułuj-beja padł dzielny Brenko, walczący pod chorągwią wielkiego księcia. Ta wnet zachwiała się i runęła. Tatarzy na widok śmierci Brenka wydali okrzyk radości, sądząc że to padł Dymitr. Wtem do Tułuj-beja przypadł nagle rycerz odziany w strój bojara i potężnym ciosem miecza rozpłatał mu głowę. Źródła ruskie przypisują ten czyn samemu księciu Dymitrowi. Wkrótce czerwona chorągiew znowu załopotała dumnie nad wielkim pułkiem. Powitał ją gromki okrzyk radości całej armii Dymitra.

Niebawem i sam wielki książę znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Podczas walki zabito pod nim konia. Wtedy rzuciło się na naczelnego wodza aż czterech Tatarów. Zauważył to książę nowosilski Stefan, ale gdy chciał ruszyć mu z pomocą, wpadło na niego trzech Tatarów, Sam wielki książę zdołał dosiąść innego wierzchowca i kontynuował walkę. [...] Ale w końcu i Dymitr musiał zrezygnować z walki. „I samego wielkiego księcia silnie zranili [według innych relacji nie był wcale ranny — przyp. L.P.] i z konia go obalili. On z trudem wydostał się z pola, bo nie mógł już bić się, i ukrył się w gęstwinie ocalony dzięki Bożej sile"

Wycofanie się wielkiego księcia z pola bitwy w decydującym momencie walki można różnie interpretować. Z pewnością był wówczas ogłuszony ciosami w hełm, poturbowany i obolały, może nawet i ranny. Mógł więc przeżyć szok i załamać się zupełnie, zważywszy że cały prawie jego poczet legł już na pobojowisku, a pułk wielki poniósł wielkie straty i zachwiał się wyraźnie, ustępując coraz bardziej z pola. Część jego żołnierzy poszła w rozsypkę i podążyła w stronę Niepradwy. W szeregach ruskich powstać szeroka luka i zerwana została łączność między pułkiem wielkim i pułkiem prawej ręki. Wyjście wielkiego księcia z linii nie wywołało jednak paniki wśród walczących. Przypuszczano zapewne, iż władca udał się do odwodów, by posłać je do walki. Możliwe również, że po prostu nie zauważono tego momentu w wirze zaciętej wałki, tym bardziej iż książę przebrany był przecież w strój Brenka. Faktycznie jednak dowodzenie wymknęło się z rąk Dymitra. Dalszy los bitwy zależał już tylko od wojewody Bobroka Wołyńca.

Wojewoda Wołyniec długo czekał na odpowiedni moment. Nastąpił on wreszcie w chwili, gdy prawe skrzydło tatarskie, wsparte jazdą rezerwy Tasz-beja, złamawszy lewe skrzydło wojsk ruskich zaczęło spychać oddziały pieszej rezerwy Rusów, odsłaniając swe tyły. Wtedy Bobrok krzyknął: „Książę Włodzimierzu, nasz czas nastał i pora dogodna nadeszła... Bracia moi, przyjaciele, śmiało. Siła Ducha Świętego pomaga nam!" Moment do ataku był tym bardziej dogodny, że wiatr powiał wtedy w oczy Tatarom, a słońce niemal ich oślepiło. Ciężka jazda ruska złożyła kopie i przy potężnym dźwięku trąb ruszyła do szarży. Zaabsorbowani walką z lewym skrzydłem i rezerwą armii Dymitra Tatarzy zostali zaskoczeni. Nie zdążyli nawet zmienić frontu, gdy z tyłu wpadła na nich jazda Bobroka. Jej uderzenie było tak potężne, że szyki tatarskie po krótkim oporze pękły i bezładny tłum przerażonych ordyńców rzucił się do ucieczki. [...]

Na widok klęski prawego skrzydła tatarskiego zerwały się do walki osłabłe oddziały pułku wielkiego. Za jego przykładem poszedł rozbity prawie pułk lewej ręki. Dowódcy zaczęli zbierać przy swoich chorągwiach rozproszonych po polu wojowników i znowu ruszyli do walki. Książę Dymitr Olgierdowicz z oddziałem siewierskim i pskowskim zaatakował energicznie centrum wojsk Mamaja. Za nim ruszył książę briański z chorągwiami włodzimierskimi i suzdał- skimi. Kontrnatarcie głównej linii armii ruskiej zatrzymała w pierwszej chwili piechota przeciwnika. Znowu zawrzała zacięta walka, ale gdy jazda tatarska została odrzucona przez Rusów, na polu bitwy pozostała już tylko piechota. Do klęski Tatarów w centrum przyczyniła się zapewne część jazdy z pułku zasadzki, która, po rozbiciu prawego skrzydła ordyńskiego, z flanki uderzyła na twardo walczącego tu jeszcze przeciwnika. Teraz ruszył również do natarcia pułk prawej ręki, odpierający dotąd skutecznie ataki wroga. W ten sposób cała armia ruska przeszła do zdecydowanych działań zaczepnych. Pod jej naciskiem orda załamała się i pierzchła na południe.

Niebawem książę sierpuchowski Włodzimierz na czele wojów zebranych naprędce z różnych pułków zaatakował Krasne Wzgórze, na którym zajmował stanowisko Mamaj. Chan tatarski widząc klęskę swej armii zawołał podobno: „Uciekajmy, bo niczego dobrego już się nie doczekamy, a tak chociaż głowy swoje uniesiemy". To mówiąc umknął z pola bitwy, a w ślad za nim pospieszyli jego dowódcy..."


Fragment książki: Leszek Podhorodecki "KULIKOWE POLE 1380" s. 112-125

Szukaj:


Strona główna Władcy Ważne bitwy Polityka prywatności Antykwariat Księga gości