Bitwa pod Obertynem 1531 |
"...Najwyższym w okolicy wzniesieniem (359 m) było wyniosłe płaskowzgórze, położone o 2 km na północny-zachód od opisanej wyżej kotliny. Miało ono do 2 km długości i 500 m szerokości. Było więc dostatecznie duże dla zatoczenia taboru. Z drugiej strony było zbyt małe, by mogły na nim zająć pozycję również oddziały mołdawskie. Przy średnio kilkumetrowym spadku terenu, stanowisko polskie mogło górować nad położonymi w dole stanowiskami nieprzyjaciela. Dawało więc możliwość łatwiejszej szarży husarii i skuteczniejszego prowadzenia ognia przez polską artylerię. Pozycja polska miała i ten plus, że od strony północnej przylegał do płaskowzgórza las. W razie niepowodzenia mógł on ułatwić odwrót drogą na Chocimierz. Droga ta przecinała opisywane płaskowzgórze i biegła dalej jego grzbietem pod lasem. Na dodatek było tu też źródło dostarczające spragnionym żołnierzom wody. Właśnie o wzgórze 359 oparł swój nowy obóz hetman Tarnowski. Przy zapadającym zmroku zwijano pospiesznie pierwotny obóz pod Obertynem. Zadziwia wielka sprawność woźniców i wysokie umiejętności polskich dowódców. W ciągu najwyżej dwóch godzin 300 wozów przesunięto o 2 km i to pod górę w warunkach zapadającej nocy. Było to możliwe tylko przy „zębatym" łączeniu wozów w pierwotnym obertyńskim obozie. Wozy spinano bowiem sposobem husyckim „koło za koło": przednie koło jednego wozu wiązano łańcuchami z tylnym kołem wozu poprzedniego - z tym, że koła prawe wiązane były z lewymi. Otrzymywano w ten sposób „zębate" łączenie rzędu wozów, charakteryzujące się ich ukośnym ustawieniem. Przy minimalnym wysiłku i małej stracie czasu można było wtedy przejść z szyku marszowego w szyk taborowy i odwrotnie. Przy zwijaniu taboru wszystkie wozy mogły być tym sposobem od razu wprawione w ruch. Przystąpiono więc na wzniesieniu do formowania taboru. Jako wozów skrajnych użyto wozy najmocniejsze, wyposażone w motyki, łomy, siekiery, piły, łańcuchy żelazne, żywność. Obok wozów transportowych stanęły lżejsze, podróżne kolasy, najrozmaitsze „rydwany" itp. Dla ich wzmocnienia wypełniano je kamieniami lub po prostu przewracano na ziemię. Umieszczenie dyszli w wewnętrznych kątach dawało oszczędność miejsca w taborze potrzebną jeździe. Ukośne ustawienie wozów umożliwiało ponadto prowadzenie ognia bocznego wzdłuż zewnętrznej linii taboru przez znajdujących się na nich strzelców. Konie zostały wyprzęgnięte i umieszczone wewnątrz taboru. Prostokąt taboru miał dłuższe boki po 100 wozów (około 300 m), a krótsze po 25 wozów (około 210 m). Początkowo była w nim tylko jedna brama - przednia, zwrócona w stronę nadciągającego nieprzyjaciela, a więc w kierunku południowo-wschodnim. Od tej właśnie strony spodziewano się najsilniejszego uderzenia Mołdawian. Dlatego też Tarnowski całą swą artylerię (12 dział) rozstawił w południowo-wschodnim, najbliższym Obertynowi rogu taboru, który został w tym celu opróżniony z kilkunastu wozów. Piechotą należało więc obsadzić około 18 wozów z boku południowo-wschodniego i przeszło 90 wozów z boku południowo-zachodniego. W tym celu hetman wydzielił z piechoty trzy roty i „po woziech strzelcom (...) stać i gotowymi być kazał". Do obrony wozów użyto też woźniców, których było co najmniej 300. Każdy więc z wozów obsadzony był przez 2-3 piechurów i woźnicę. Całością obsady wozów dowodził przypuszczalnie Hieronim Noskowski. W środku taboru, przy jego północno-zachodnim rogu, umieszczono pozostałych siedem rot złożonych z 800 piechurów. Stanowiły one odwód, który w każdej chwili można było rzucić na zagrożony odcinek taboru. Całym pieszym hufem manewrowym dowodził tu prawdopodobnie rotmistrz Lambert Gnojeński. Hufiec czelny jazdy składał się z trzech chorągwi i liczył blisko 1000 koni jazdy pod dowództwem Mikołaja Iskrzyckiego. Umieścił go Tarnowski frontem do bramy przedniej w trzech rzutach. Rotmistrzom tego hufca hetman rozkazał, aby nie wcześniej uderzyli na Mołdawian, aż otrzymają od niego znak. Pozostałą jazdę ulokował Tarnowski w środku taboru „w jednej gromadzie". Według zdobytych informacji Mołdawianie mieli jeszcze tej nocy zaatakować Polaków. Hetman i wojsko nie spali całą noc. Tabor został ubezpieczony strażami. Jednak w nocy do ataku nieprzyjaciela nie doszło. Mołdawianie podpalili jedynie zabudowania Obertyna. O brzasku Tarnowski wydał dwa nowe rozkazy. Pierwszy dotyczył wysłania podjazdu w celu dokładnego rozpoznania nieprzyjaciela. Drugi zaś nakazywał sypanie okopu i robienie zasieków przed stanowiskami dział i południowo-zachodnim bokiem taboru. Rów i wał utrudniać miały dojście nieprzyjacielowi do polskiej artylerii i wozów. Polscy zwiadowcy natknęli się na mołdawską straż i pojmali jednego jeńca. Hetman dowiedział się od niego, że w nocy przybył hospodar z resztą swego wojska i połączył się z Mihułą. Wódz polski był zaskoczony znaczną przewagą połączonych sił mołdawskich. Zwołał więc wszystkich rotmistrzów na naradę i postawił im pytanie, co dalej czynić. Niektórzy proponowali, by otoczyć wojsko podwójnym szeregiem wozów i pod ich osłoną wycofać się na Halicz. Tarnowski zdawał sobie sprawę, że odwrót jego armii odebrany zostanie przez wszystkich jako ucieczka. Załamie ducha bojowego żołnierzy polskich, a i tak nie będzie miał sensu. Wcześniej czy później musiałoby bowiem dojść do decydującego rozstrzygnięcia i to na niedogodnym dla Polaków miejscu. Przy wolnym zaś posuwaniu się obciążonej armii, masy lekkiej jazdy mołdawskiej na pewno by dopadły i otoczyły polskie wojska. Postanowił więc hetman stoczyć bitwę na zajętym przez siebie wzgórzu, co wydawało mu się o wiele bezpieczniejsze niż odwrót na Halicz. Gdy o godzinie dziewiątej rano 22 sierpnia pierwsze szeregi przeciwnika zbliżyły się na odległość strzału działowego, czyli na około 500-700 m, Tarnowski dał rozkaz Staszkowskiemu do otwarcia ognia. Działa polskie nie wyrządzały początkowo większych szkód. Ośmieliło to Mołdawian do podciągnięcia swych szyków bliżej wzgórza. Przed południową ścianą taboru pojawili się hospodarscy harcownicy. Krzykiem, drwinami i łajaniem „wywabiali na harc, wykładając naszych obyczaje". Wódz polski zabronił jednak jeźdźcom występować z obozu w pole. Ogień polskiej artylerii był coraz skuteczniejszy. Podkładając kliny pod dna komór prochowych dział puszkarze wnieśli niezbędne poprawki do celowników. Umożliwiło to wstrzelanie się w cel i działa polskie poczęły zadawać Mołdawianom coraz większe straty. Spośród ustawionych na nasypach 12 dział były większe falkony i mniejsze falkonety zwane sokołami, ważące do 400 kg i strzelające niewielkimi pociskami o wadze do 2 funtów (0,8 kg). Jeden strzał można było oddać co 10 minut. W ciągu godziny paść więc mogło na pozycje mołdawskie około 60-70 kul. Przy ostrzeliwaniu zwartych szyków czołowego hufca nieprzyjacielskiego stojącego naprzeciwko polskich dział i przedniej bramy taboru, straty w nim mogły jednak sięgnąć zaledwie kilkunastu jeźdźców i koni. Tymczasem nadeszła artyleria mołdawska - 50 dział w większości produkcji niemieckiej zakupionych w habsburskich Węgrzech. Rozmieszczono je na trzech pozycjach na wprost stanowiska artylerii polskiej i przedniej bramy taboru. Były wśród nich działa zwane organkami, zaopatrzone w zespół kilku luf umieszczonych w jednym łożu. Można było z nich prowadzić ogień ciągły, a więc natychmiast oddawać jeden strzał po drugim. By ogień z organków był skuteczny, należało je ustawić w odległości ok. 500 m od polskiego obozu. Sądzić więc można, że w takiej właśnie odległości od pozycji polskiej artylerii rozmieszczono artylerię mołdawską. Rozpoczął się pojedynek ogniowy. Działa mołdawskie ustawione u stóp płaskowzgórza musiały strzelać pod górę, a więc przy podniesionych lufach. Puszkarze okazali się gorzej wyszkolonymi od polskich. Pociski przez nich wystrzeliwane były niecelne - trafiały w wał usypany przed polską artylerią i w ściany wozów, nie wyrządzając żołnierzom większej szkody. Niebawem jednak puszkarze mołdawscy wstrzelali się w cel i ogień z ich dział stawał się coraz bardziej skuteczny. Rotmistrze polscy z hufca czelnego stali wówczas w pełnej gotowości na czele swych chorągwi naprzeciw przedniej bramy taboru. Widząc wokół coraz częściej padających rannych i zabitych wysłali do Tarnowskiego gońca z prośbą, by dał rozkaz do ataku. Ten jednak uważnie obserwując sytuację, zakazał występowania w pole. Mijała druga godzina artyleryjskiego pojedynku. Strona mołdawska poczęła brać zdecydowaną górę nad Polakami, choć doświadczony Staszkowski robił wszystko, co tylko było w jego mocy. Celnym strzałem utrącił pod wielkim działem mołdawskim pół osi. Artyleria mołdawska była jednak czterokrotnie liczniejsza od polskiej. W ciągu godziny mogła wystrzelić na obóz przeciwnika do 500 pocisków, zwłaszcza że dysponowała szybkostrzelnymi organkami. W ścieśnionej w taborze masie konnicy ostrzał taki mógł spowodować straty sięgające kilkudziesięciu zabitych i rannych, nie licząc padłych i kontuzjowanych koni. Przebywający u przedniej bramy rotmistrze ocenili, że szybki atak husarii po stolcu wzgórza w dół może zakończyć się powodzeniem. Z tą myślą wytypowali spośród swego grona Aleksandra Sieniawskiego, by skonsultował ten pomysł z Tarnowskim. Sieniawski udał się do hetmana i prosił go w imieniu rotmistrzów o zgodę na rozpoczęcie natarcia. Ten jednak mu odpowiedział, że będzie można uderzyć dopiero wtedy, gdy nieprzyjaciel szerzej rozciągnie swoje wojsko wokół taboru, poniesie straty od rusznic piechoty i dział oraz wyczerpie się szturmowaniem wozów. Te słowa Tarnowskiego wyrażają pierwotny plan bitwy, który zarysował się w jego umyśle. Liczył on, że jazda mołdawska uderzy przede wszystkim na bramę przednią i pozycję polskiej artylerii. W tym wypadku dostałaby się pod czołowy ogień polskich 12 dział i boczny ze 100 rusznic piechoty obsadzającej wozy południowo-wschodniego i południowo-zachodniego boku taboru. Zmuszony do odwrotu nieprzyjaciel rozciągnąłby następnie swoje wojsko szerzej wzdłuż dłuższego południowo-zachodniego boku, by w ten sposób przebić się w ponawianych natarciach przez nieflankowaną ogniem bocznym ścianę taboru. Wówczas dopiero hetman miał zamiar poprowadzić atak hufca czelnego przez przednią bramę. [...] Hospodar nie dał się jednak wciągnąć w tę grę, co świadczy o jego wielkich talentach dowódczych. Ani nie próbował rozciągnąć swych wojsk, ani też nie rzucał swej jazdy na bramę przednią i pozycję polskiej artylerii. Widząc małą skuteczność tej ostatniej, wolał niszczyć siłę żywą przeciwnika stłoczonego w obozie ogniem swych licznych dział. Przewidywał, że straty spowodowane nękającym ostrzałem mołdawskim zmuszą Polaków do porzucenia taboru, który przecież nie dawał osłony przed pociskami. Gdyby jazda polska zaatakowała, to zamierzał uwikłać ją w walkę w otwartym polu, mając słońce za plecami, a następnie przeważającymi masami jazdy oskrzydlić ją z boków i rozbić. Obaj więc godni siebie wodzowie czekali na ruch i błąd przeciwnika. Tymczasem minęło południe. Tarnowski nadal nie atakował. Było to dla Raresza niezrozumiałe. Począł gorączkowo analizować wynikłą sytuację, by odgadnąć zamiary przeciwnika. W grę wchodziło tylko jedno - Tarnowski nie atakuje, bo wcale nie zamierza stoczyć bitwy w polu. Nie bacząc na straty chce przeczekać do zmroku, a następnie pod osłoną zapadających ciemności wycofać się przez las na Chocimierz. Należy więc tę drogę chocimierską wziąć pod obserwację, by w razie potrzeby odciąć Polakom odwrót. Jednocześnie konieczne było rozpoznanie, czy od strony północno-zachodniej tabor jest tak samo silnie obsadzony, jak od południowo-wschodniej. Jeśli nie, to można by było zaatakować go, ale w najsłabszym punkcie, to znaczy od tyłu polskiego szyku. Pewny był hospodar swej przewagi liczebnej i ogniowej. W rezultacie wykonał fałszywy ruch, który podyktowała mu jego południowa żywiołowość i wrodzona niecierpliwość. Znaczną część swej jazdy przesunął mianowicie na zachód i ku północy, okrążając tym samym południowo-zachodni bok taboru. Tarnowski nie zamierzał dopuścić do wyjścia nieprzyjaciela na drogę chocimierską i otoczenia taboru ze wszystkich stron. Błysnął w tym momencie bystrością umysłu i szybką orientacją. Zdecydował się mianowicie na sprowokowanie walki przy północno-zachodnim boku taboru i wykrwawienie tam nieprzyjaciela ogniem z broni palnej. W tym celu polecił natychmiast usunąć tam część wozów i przez powstałą w ten sposób bramę tylną pchnąć hufiec piechoty. W tym manewrowym oddziale stojącym dotąd w północno-zachodnim rogu taboru, znalazło się siedem rot pieszych (850 żołnierzy). Dowództwo nad nim sprawował przypuszczalnie rotmistrz Lambert Gnojeński. [...] Piechota ta miała w myśl założeń Tarnowskiego pełnić jedynie rolę statycznego punktu oporu, wokół którego skoncentrowałaby się uwaga i natarcie przeciwnika. Po wyjściu z taboru roty rozwinęły się na 200-metrowej przestrzeni między szczytem wzgórza 359 a bramą tylną. Zapewne zajęły ryglową pozycję pod północno-zachodnim bokiem taboru. Szerokość frontu całego hufca piechoty wynosiła około 100 m, głębokość około 30 m. W pierwszej linii znalazło się więc 589 żołnierzy, w drugiej - 270. Pawęże w piechocie służyły za osłonę żołnierzy ustawionych w głębokim szyku w rzędach dziesiątkami. Stąd też w pierwszym szeregu stawali pawężnicy, którzy wbijali w ziemię i podpierali z tyłu drągami swe wielkie, blisko półtorametrowe tarcze. W drugim szeregu za pawężniltami znajdowali się kopijnicy wystawiający swe „drzewa" czyli spisy, piki, kopie i szydła między tarczami. Następne 6-7 szeregów tworzyli strzelcy z rusznicami. Ówczesne rusznice donosiły na odległość 100-150 m. Strzelcy strzelali pod znacznym kątem ponad głowami swych poprzedników, według powszechnie przyjętego sposobu zwanego „nawiją" (nawiasem). Ów kąt podniesienia rusznic zależał oczywiście od oddalenia szyków nieprzyjacielskich. Ładowanie i strzelanie z rusznicy trwało do kilkunastu minut. Widząc wyległą z taboru piechotę około 2-3 tysięcy jazdy mołdawskiej puściło się na nią szerokim frontem. W odległości około 200-300 metrów Mołdawianie wypuścili strzały z łuków. Ale deszcz strzał, który padł na piechurów, spowodował tylko niewielkie straty. Odbijał się od krytych blachą drewnianych pawęży, obsuwał się po zbrojach płytowych kopijników, grubych, metalowych napierśnikach, łebkach, kapalinach i szturmakach. Gdy nieprzyjacielskie konie zbliżyły się na odległość kilkudziesięciu metrów padła potężna salwa z 425 rusznic. Skórzane hełmy i kaftany nie ochroniły jeźdźców przed padającymi kulami. Wielu rannych lub zabitych usunęło się na ziemię. Konie padały lub przerażone ponosiły. Oddział zaczął się mieszać, natarcie się załamało, a rozproszone grupy jazdy zawróciły w panice do tyłu. Atak mołdawski został odparty, ale Tarnowski dostrzegł przesuwające się wzdłuż południowej ściany taboru następne kolumny nieprzyjacielskiej jazdy. To hospodar rozciągał swe siły w kierunku północno-zachodnim. Wystąpienie piechoty polskiej z taboru i zajęcie przez nią pozycji odległej o przeszło 100 m na południe od drogi chocimierskiej utwierdziło Piotra Raresza w przekonaniu, że armia hetmańska zabezpiecza sobie odwrót. Nakazem chwili stawało się więc rozbicie stosunkowo nielicznego hufca pieszego, odcięcie drogi przez las i wyjście na tyły przeciwnika. Piechurzy polscy nie byli w stanie stawić dłuższego oporu w otwartym polu kilkakrotnie liczniejszemu nieprzyjacielowi. Dlatego też Tarnowski po pierwszym sukcesie nakazał rotom Gnojeńskiego natychmiast wycofać się do taboru, zanim nastąpi ponowny atak mołdawski. W kilkanaście minut roty zostały sprawnie ściągnięte z pola. Wprowadzono je z powrotem przez tylną bramę do obozu i rozstawiono wewnątrz pod osłoną taborowych wozów. Powtórne natarcie kilkutysięcznego oddziału mołdawskiej jazdy trafiłoby więc w próżnię. Rozciągnięcie szyków mołdawskich, powstanie dwóch bram w taborze i sukces wypadu piechoty natchnął jednak hetmana nowym pomysłem co do dalszego prowadzenia walki. Uznał mianowicie, że szyk taborowy należy potraktować identycznie jak rozstawienie wojska w polu. Jazdę stojącą przed przednią bramą uważać więc można za lewe skrzydło, chorągwie zaś przed tylną bramą za prawe skrzydło swego ugrupowania. I dalej już postępować tak, jak to czynił w bitwie z Tatarami pod Łopusznem hetman Mikołaj Kamieniecki. Mianowicie związać przeciwnika walką na jednym skrzydle, wykrwawić i zachowując większość własnych sił rzucić je do rozstrzygającego natarcia na drugim skrzydle. Oparcie taboru o las uniemożliwiało - podobnie jak pod Łopusznem - oskrzydlenie polskiego szyku. [...] Postanowił mianowicie ściągnąć większość mołdawskiej jazdy pod tylną ścianę taboru i związać ją hufcami posiłkowymi na prawym skrzydle. Następnie uderzyć gwałtownie na lewym skrzydle hufcem czelnym przez bramę przednią, rozerwać szyk nieprzyjacielski, zagarnąć mołdawskie działa, ująć armię hospodarską w kleszcze i zniszczyć ją ostatecznie hufcem walnym. Z wykrystalizowanym już planem dalszej walki Tarnowski podążył w kierunku przedniej bramy. Poinformował tam Mikołaja Iskrzyckiego, Aleksandra Sieniawskiego, Jana Mieleckiego i Jana Pileckiego o przygotowywanym manewrze i o roli w nim hufca czelnego. W pewnym momencie, gdy Tarnowski rozmawiał z piechurami obsadzającymi wozy taborowe, pocisk padł tuż obok konia hetmańskiego. Jeszcze przed udaniem się pod przednią bramę Tarnowski wydał rozkaz rotmistrzom znajdującym się w środku taboru, by sformowali ze swych chorągwi szyk bojowy. Pierwszy hufiec posiłkowy liczący 730 koni oddany został zapewne pod dowództwo rotmistrza Stanisława Balickiego. Drugim (980 koni) komenderował strażnik polny koronny Mikołaj Sieniawski. Odwód, czyli hufiec walny (1720 koni), pozostawał w dyspozycji samego naczelnego wodza i jego porucznika Marcina Trzebińskiego. Tymczasem coraz więcej wojsk mołdawskich przechodziło na lewe skrzydło przed północno-zachodnią ścianę taboru. Szyk nieprzyjacielski zaczął przypominać półksiężyc. Nieprzyjaciel zaciągnął największe działo o zaprzęgu 25 wołów. Mogło to być działo typu oblężniczego odpowiadające naszym słowikom lub bazyliszkom o wadze lufy przeszło 4 ton, a pocisku ponad 20 kg. O takim wagomiarze kula, spadając co pół godziny na wozy taborowe, szybko uczyniłaby wyłom w dowolnym miejscu ściany taborowej i umożliwiłaby dostanie się nieprzyjacielskiej jazdy do wnętrza obozu polskiego. W tej sytuacji Tarnowski uznał, że nadszedł właściwy moment do rozpoczęcia natarcia. Rozkazał więc rotmistrzom z hufca posiłkowego uderzyć przez tylną bramę na jazdę mołdawską. Brama ta miała zapewne kilkanaście metrów szerokości. Jednocześnie mogło ją przekroczyć zaledwie kilku jeźdźców w jednym szeregu. Dlatego też poszczególne chorągwie jazdy musiały kolejno jeszcze w obozie przyjmować szyk marszowy i dopiero po przejściu bramy kolumny mogły rozwinąć się w linię bojową. Był to manewr trudny, wymagający uprzedniego wyszkolenia. Musiał być wykonany bardzo szybko, w otwartym polu, pod ostrzałem mołdawskich łuczników. [...] W ten sposób chorągiew Balickiego była najbardziej predestynowana do wypełnienia postawionego zadania bojowego. A zadanie, które ją czekało, polegało na przełamaniu szyku nieprzyjacielskiego i wbiciu się weń klinem, a nie na odpowiadaniu strzałami z łuków na ostrzał mołdawskiej jazdy. Chorągiew Balickiego przyjęła rozwinięty szyk liniowy, przypominający dawne ustawienie „w płot". Od tego ostatniego różnił się on jednak zwartością, zwiększającą siłę przebicia i eliminującą w dużym stopniu możliwość staczania indywidualnych pojedynków. Co jednak najważniejsze, szyk rozwinięty umożliwiał wprowadzenie od razu do boju większej liczby kopii i właśnie pod tym względem wyraźnie górował nad szykiem kolumnowo-klinowym. Przy towarzyskim systemie formowania się chorągwi zaciężnych towarzysz - jak to wyraźnie pokazują rejestry popisowe - służył również w ciężkim uzbrojeniu kopijniczym, jego pocztowi zaś w lżejszym strzelczym lub husarskim. Towarzysze formowali pierwszy szereg rozwiniętego szyku bojowego chorągwi, pocztowi zaś szeregi następne. Pierwszy szereg lub szeregi chorągwi stanowiła więc ciężka jazda kopijnicza, która aż do lat 60-tych nie traciła swej aktualności. Największe poczty, zawierające 2-3 kopijników, szykowane były w centrum, stąd w tym właśnie miejscu powstawał „klin" - „żelazny taran" do rozbijania nieprzyjacielskiego szyku. Zarówno więc pierwsze szeregi klina, jak i obu płotów i skrzydeł, formowane były z samych kopijników. W ten sposób stwarzali oni warunki do rozwinięcia natarcia w głąb ugrupowania nieprzyjacielskiego następnym szeregom chorągwi. Za nimi ustawiała się główna masa kawaleryjska - husaria. W szyku rozwiniętym głównym celem było wprowadzenie do walki jak największej liczby kopii. Dlatego też ustawienie kopijników i husarzy w rzędzie było zapewne zmodyfikowane. Jeźdźcy, nie ustawiali się „gęsiego" jeden za drugim, lecz na przemian raz z prawej, raz z lewej strony tak, by kopie ich nie przeszkadzając poprzednikom uzupełniały w lukach ścianę grotów pierwszej linii. Tyły chorągwi wypełniali konni łucznicy pozbawieni broni drzewcowej i uzbrojenia ochronnego. Strzelali z konia w ruchu, ponad głowami poprzedników tak zwaną „nawiją". Polacy ruszyli do szarży wolno, najpierw stępa, później kłusem. Po stu-dwustu metrach okryła ich chmura tysiąca strzał wypuszczonych przez mołdawskich jeźdźców. Polscy strzelcy odpowiedzieli nielicznymi strzałami. By uniknąć strat od strzał nieprzyjacielskich i zwiększyć impet uderzenia rotmistrz Balicki dal sygnał do przejścia w galop. Gdy tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło ich od wroga jeźdźcy poderwali konie do cwału starając się zachować zwartość własnego szyku. Rozciągnięty i płytki szyk polski, poruszający się z dużą szybkością, był trudnym celem dla mołdawskich łuczników. Zanim zdążyli powtórnie wypuścić strzały, już spadło na nich gwałtowne uderzenie. Musieli być zresztą jeźdźcy mołdawscy wstrząśnięci i sparaliżowani widokiem najeżonych, wysuniętych do przodu kopii, walącego się na nich ze wzniesienia pancernego walca miażdżącego i tratującego wszystko co spotka na drodze. Największa skuteczność kopii rycerskiej była właśnie przy najwyższej szybkości konia. Pisał Marcin Bielski, że „Balicki, acz w leciech zeszły był, ale na sercu nie - potkał się najpierwej z swoją rotą z Wołochy". Przypuszczać więc można, że osobiście między Mołdawian „skoczył, a drzewem dwu przebiwszy, koniem ich potłoczył". Pędzący tuż za kopijnikami husarze starali się dosięgnąć przeciwnika prowadząc kopie przez luki między swymi żołnierzami. Mieli łatwiejsze zadanie - ich kopie były o metr dłuższe i lżejsze. Jedynym sposobem użycia kopii husarskiej było proste pchnięcie w przód, bez wypuszczenia jej spod pachy. Decydowała siła uderzenia, celność trafienia kopią, sposób władania drzewcem i koniem. [...] Dlatego też w tej fazie starcia, w tym obustronnym zderzeniu ludzi i koni, przewagę zyskała chorągiew Balickiego. Dzięki żłobkowanym i wykuwanym wypukło lub kuliście napierśnikom, zbroje towarzyszy Balickiego były odporne nie tylko na groty strzał mołdawskich, ale i na uderzenia broni białej i drzewcowej. Kopie rycerskie i husarskie pękały przy uderzeniu, przebijając przy tym piersi żołnierzy mołdawskich osłoniętych jedynie kaftanami lub kolczugami. Po skruszeniu drzewców odrzucano ułomki i sięgano po sieczną broń białą. Kopijnicy dobywali mieczy, husarze zaś szabli, by dalej walczyć wręcz. Skutki ciosów mieczami były straszliwe. Współczesny kronikarz Stanisław Górski pisał, że na pobojowiskach bitewnych leżały „zbroczone krwią zwłoki, porzucone bez głów, bez rąk i nóg, innych zaś głowy częścią młotkami rozbite, częścią na dwie połowy rozpłatane". Mieczem szesnastowiecznym można było nie tylko rąbać, ale i kłuć. Przed cięciami i pchnięciami mieczy polskich kopijników nie chroniła jeźdźców mołdawskich ani kolczuga, ani tym bardziej wełniany kaftan. W walce z konia, przy mijaniu przeciwnika, husarze najczęściej stosowali silne cięcia zamachowe z ramienia o charakterze krojącym. Mogły być one odparowane tarczą lub też grzęzły w czapkach i kaftanach mołdawskich wypełnionych kilkucentymetrową warstwą wełny. W ścisku i zamęcie bitewnym, gdy do walki weszły wszystkie szeregi chorągwi Balickiego, o sukcesie decydowała umiejętność i zręczność zwłaszcza w posługiwaniu się szablą i osęką. Można przypuszczać, że pierwsze kopijnicze szeregi Balickiego przecięły na całą głębokość 250-konną chorągiew mołdawską, ale ugrzęzły na następnej. A obok były jeszcze dwie inne, bowiem na tysiąc koni liczącą palcuri składały się aż cztery chorągwie. Czterokrotnie liczniejszy nieprzyjaciel dotrzymał pola, nie cofnął się i nie dał się też oskrzydlić. Szyk chorągwi Balickiego uległ zmieszaniu. Jeden z towarzyszy i kilku pocztowych padło na polu walki. Konie były zmęczone. Należało więc tę chorągiew wycofać z frontu walki pod osłoną nacierających w następnym rzucie jednostek Andrzeja Trojanowskiego i Janusza Święcickiego. Obie chorągwie zaatakowały przypuszczalnie sąsiednie mołdawskie palcuti i w ten sposób uniemożliwiły im oskrzydlenie Balickiego. Zaciężni podolscy Trojanowskiego i mazowieccy Święcickiego walczyli w ten sam sposób co Rusini Balickiego, wszystkie bowiem trzy chorągwie miały - jak już wspomniano - charakter mieszany. Walka ta trwać mogła - jak każde kawaleryjskie starcie - zaledwie kilka minut. Balicki przełamał jedną chorągiew mołdawską, ale wobec nacisku pozostałych musiał odskoczyć od wroga i wycofać się do tyłu przez odstęp między chorągwiami drugiego rzutu. Wycofywanie z linii frontu opierało się na silnych skrzydłach chorągwi, obsadzonych przez duże poczty. To na nich ciążył główny ciężar obrony. Utrzymując za wszelką cenę swą pozycję, a nawet posuwając się do przodu tworzyły rygiel, kanalizując kontratak przeciwnika w dogodny do obrony lej. W najgorszym wypadku cofały się zwolna przed napierającym nieprzyjacielem w stronę centrum. Pod ich osłoną chorągiew Balickiego dokonała zwrotu w miejscu. Następnie cofano się w sposób zdyscyplinowany, w porządku, puszczając przodem najlżej zbrojnych strzelców, później pocztowych husarskich, wreszcie zawracali kopijnicy, którzy z racji swego uzbrojenia najmniej narażeni byli na strzały i ciosy nieprzyjacielskie. Na końcu zwijano poczty skrzydłowe. Zapewne w tym właśnie momencie zginął skrzydłowy kopijnik, towarzysz Wiktoryn Koźmiński, dowodzący nie tylko swym 10-konnym pocztem, ale przypuszczalnie całym lewym skrzydłem chorągwi. Gdy chorągiew Balickiego zbliżała się do bramy taborowej, do boju w jej miejsce ruszała czwarta chorągiew hufu posiłkowego pod komendą Hipolita Młodeckiego. Luzowanie jednych oddziałów przez drugie sprawiało, że na polu bitwy panował ruch falowy, mający formę kilku nawrotów. Pod bramą taborową chorągiew Balickiego miała nieco czasu do wypoczynku. Żołnierze podnosili zasłony u przyłbic, wymieniali konie, uzupełniali zużytą broń. Pachołkowie podawali kopie i strzały. Po tej chwili wytchnienia chorągiew znów formowała się w szyku bojowym. Rotmistrz wypatrywał sposobnego momentu do ponownego natarcia obserwując pilnie sytuację na linii walki. Gdy dostrzegł, że jego zmiennik, Hipolit Młodecki, zwija swą chorągiew, dał buzdyganem znak do ponownego ataku. Cały huf posiłkowy liczący 730 jeźdźców został tym samym wprowadzony przez Tarnowskiego do boju. Rotmistrze Balicki, Święcicki, Trojanowski i Młodecki trzykrotnie nacierali na Mołdawian, ale byli kolejno odpierani przez przeważające siły wroga. Bielski zanotował, że żołnierze Balickiego „acz się mężnie potkali, ale od wielkości Wołochów sparci byli, gdzie towarzyszów kilku zabito jego". W całym hufie posiłkowym zginęło aż 30 samych tylko towarzyszy, nie licząc pocztowych, których mogło polec kilkakrotnie więcej. [...] Natarcia chorągwi z hufu posiłkowego odniosły jednak skutek. Piotr Raresz nabrał już bowiem teraz pewności, że Tarnowskiemu chodzi wyłącznie o utrzymanie drogi chocimierskiej, by wycofać się na Halicz. Dlatego też hospodar przesunął około 5 tysięcy jazdy na swe lewe skrzydło, przed tylną ścianę taboru, by odciąć Polakom odwrót. W tej sytuacji Tarnowski ponowił natarcia przez bramę tylną. Wykrwawiony i zmęczony walką huf Balickiego został teraz wsparty drugim hufem posiłkowym dowodzonym przez strażnika polnego Mikołaja Sieniawskiego. Bielski wspomina, że w hufie tym walczyła chorągiew Macieja Włodka. Przypuszczać można, że znalazły się tu też wszystkie chorągwie polskie o charakterze mocno strzelczym. Wraz z czterema chorągwiami hufu Balickiego liczebność wszystkich oddziałów polskich zaangażowanych w walce sięgać mogła około 1600 ludzi. Nadal więc proporcja sił na prawym skrzydle polskim, przed bramą tylną taboru, była niekorzystna dla strony polskiej i wynosiła 1:3. W natarciu prowadzonym przez Mikołaja Sieniawskiego wzięło udział 9 chorągwi. Ustawiły się one do walki trzema rzutami w szachownicę. Najpierw wpadał na nieprzyjaciela rzut pierwszy dowodzony przez Sieniawskiego (695 jazdy, w tym 227 strzelców). Gdy przełamanie się nie udało, odskakiwał od wroga i wycofywał się do tyłu przez odstępy między chorągwiami drugiego rzutu kierowanego przez Włodka (450 jazdy, w tym 120 strzelców). W tym momencie następował atak drugiego, a następnie trzeciego rzutu dowodzonego przez Balickiego. Pierwszy tymczasem zawracał, by znów wpaść na wroga za trzecim rzutem. Jednocześnie trwał silny ostrzał z łuków szyków mołdawskich, który prowadziły chorągwie polskie. W sumie na Mołdawian spadł deszcz przeszło 1300 strzał wypuszczonych z około 450 łuków wschodnich. Był to więc znaczący czynnik rażenia powodujący dość znaczne spustoszenie wśród lekkozbrojnych szeregów mołdawskich. Pamiętać jednak należy, że odpowiedź znacznie liczniejszego nieprzyjaciela była o wiele silniejsza. Od jego bowiem strony co chwila szybowały chmury strzał okrywające atakujące chorągwie polskie, a ich ogólna liczba sięgać mogła 10 tys. bełtów. Tylko tarczom i żelaznym przyłbicom Polacy zawdzięczali nikłe straty, ale liczba kontuzjowanych koni mogła być znaczna. Polscy łucznicy przyswoili już sobie w tym czasie tatarski sposób walki i dosiadania konia. Strzelcy konni atakowali strzałami z łuków zarówno oddziały mołdawskie stojące przed nimi i mijane z lewej strony, jak i - w czasie odwrotu - napierające na nich od tyłu. Łuk refleksyjny wykonany specjalną wschodnią techniką donosić mógł nawet na odległość 500 m, a więc znacznie dalej, niż sięgał ogień z ówczesnych rusznic. Hospodarowi nie udało się tym razem spędzić Polaków z pola. Opisując walkę hufców posiłkowych przy północno-zachodniej ścianie taboru Bielski podkreślał niezwykłe męstwo naszych żołnierzy. „Drugie roty wystąpiły, potykały się z nimi dobrze. Mikołaj Sieniawski Leliwczylc, Maciej Włodek nasz Prawdzie [Bielski był tego samego herbu] bili się z nimi jako Hannibal z Rzymiany". Dzięki dzielności i umiejętności bojowej żołnierza polskiego, trzykrotnie liczniejszym oddziałom mołdawskim nie udało się oskrzydlić, zniszczyć lub przynajmniej zepchnąć do taboru atakujących ich chorągwi. W tym momencie Piotr Raresz popełnił poważny błąd przesądzający o dalszych losach bitwy. Skierował mianowicie do rejonu walk pod zachodnią ścianę taboru gros swych sił, a więc około 7 tysięcy ludzi. Wsparł ich działami ściągniętymi z lewej pozycji swej artylerii rozstawionej naprzeciwko południowo-wschodniego narożnika taboru. Zamierzał więc pokryć ogniem z broni palnej tylną bramę, przeciąć w ten sposób drogę komunikacji i posiłkowania oddziałów polskich, a następnie siedmiokrotnie liczniejszą masą kawalerii otoczyć i zniszczyć jazdę Mikołaja Sieniawskiego i Stanisława Balickiego. Na to tylko czekał hetman Jan Tarnowski. Gdy tylko dostrzegł, że cała uwaga Raresza skupiła się na jego lewym skrzydle, a prawe zostało dosta-tecznie osłabione, pchnął gońca do Iskrzyckiego z poleceniem rozpoczęcia natarcia przez bramę przednią. Żołnierzy z hufca czelnego było około ty-siąca, w tym 430 husarzy, 310 strzelców i 159 kopijników oraz blisko 100 ochotników różnej broni. Całością dowodził tu doświadczony rotmistrz Mikołaj Iskrzycki. Miał przeciwko sobie około 5 tysięcy jazdy mołdawskiej i 35 dział. Front natarcia chorągwi polskich był szeroki - około 250 m. W głąb ugrupowanie nie przekraczało 150 m. Na czele szła olbrzymia cho¬rągiew Jana Mieleckiego licząca 499 jeźdźców, w tym aż 242 łuczników. W centrum tej chorągwi, jak pancerny taran wysunięty do przodu, tkwił po¬tężny klin złożony z 14 kopijników z pocztu samego rotmistrza. Huf czelny poruszał się w kierunku południowo-wschodnim wzdłuż drogi na Obertyn, szerokim łukiem omijając ogień artylerii mołdawskiej. Wykorzystał maksymalnie spadek terenu istniejący z prawej strony ugrupowania przeciwnika tuż za jego stanowiskami artylerii. Na kilometrowej przestrzeni konie nabrały szybkości niezbędnej do przeprowadzenia szarży. Raz po raz chmu¬ra strzał wypuszczona z 310 łuków spadała na mołdawskie szyki. Ostatni stumetrowy odcinek drogi odznaczał się znaczniejszym spadkiem terenu. W rezultacie kopijnicy prowadzący chorągiew dość wcześnie przeszli z kłu¬sa w galop nabierając coraz większej szybkości. Łucznikom mołdawskim trudno było w tej sytuacji wstrzelić się w szybko zbliżający się ruchomy cel, tym bardziej, że strzelali nawiją pod górę. Oddziały hospodarskie stały frontem zwróconym na bramę przednią taboru, tuż za pozycjami własnej artylerii. Natarcie Iskrzyckiego kierowało się od drogi w bok ich ugrupo¬wania. Jeźdźcy mołdawscy w ciągu 2-3 minut zdołali zaledwie obrócić się końmi w miejscu. Nie starczyło im jednak zarówno czasu na sfrontowanie szyku, jak i miejsca - lewemu ich skrzydłu i centrum przeszkadzały bowiem w zachodzeniu stanowiska dział, cofnięcie zaś centrum i prawe¬go skrzydła odsłaniało artylerię. W rezultacie szyk nacierających polskich chorągwi był szerszy od linii bocznej mołdawskich palcuń. Ułatwiało to zagięcie skrzydeł w polskim hufie czelnym. Chorągiew Mieleckiego wbiła się klinem w bok linii nieprzyjacielskiej i przecinając ją, poczęła „zwijać' jeden oddział mołdawski za drugim. Idąca na lewo od niej, również potężna chorągiew Jana Pileckiego (301 jeźdźców), miała w swym składzie przede wszystkim husarzy. Dzięki temu dysponowała większą szybkością natarcia, gwałtownością uderzenia i więk¬sze miała możliwości manewrowania. Atakując dalsze szeregi mołdawskie, szybko wysforowała się do przodu. Na prawo od Mieleckiego atakował z bli¬sko 100-konną chorągwią Aleksander Sieniawski. Ten miał więcej lżejszych strzelców. Jego chorągiew przegalopowała z dużą szybkością przed frontem linii mołdawskiej ostrzeliwując z łuków puszkarzy nieprzyjacielskich, któ¬rzy nie zdążyli odwrócić przeciwko niej swych dział. Z tyłu, w centrum, oddział ochotników z najmłodszym z trzech braci Sieniawskich Proko¬pem oraz Jerzym Jazłowieckim „wykańczali' grupy mołdawskie ocalałe po przejściu chorągwi Mieleckiego. W ten sposób ugrupowanie polskiego huf¬ca czelnego przybrało kształt półksiężyca zwijającego rozciągnięte w linii szeregi przeciwnika. Marcin Bielski pisał o tej szarży: „Prokop i Aleksander bracia z Sieniawy i drudzy z rotami swymi, którzy stali u przedniej bramy, będąc chciwi ku potkaniu, wystąpili z obozu, przyszli prawie w bok Wo¬łochom, z wielką chucią się z nimi potkali i przełomili je, aż się poczęli mieszać'. Głównymi bohaterami owego zwycięskiego przełamania byli kopijnicy z pocztu rotmistrzowskiego Jana Mieleckiego oraz jego chorągwiani towarzysze. To oni przecięli na całą głębokość przynajmniej dwie mołdaw¬skie palcuń, by zachwiawszy nimi, rozbijać je na mniejsze grupy i wycinać na białą broń. W tym momencie Aleksander Sieniawski dopadł już do dział mołdawskich i wybił ich obsługę. W ręce polskie dostało się 35 sztuk dział - reszta (15) była właśnie przesuwana na lewe skrzydło. Tymczasem hetman Tarnowski natychmiast po wysłaniu w pole huf¬ca czelnego, począł wydawać kolejne rozkazy. Rotmistrzowi Hieronimo¬wi Noskowskiemu, obsadzającemu ze swoją rotą oraz oddziałami Hynka Piotrowskiego i Balcera Rusieckiego (317 piechoty) przeszło 100 wozów u południowo-zachodniej ściany taboru, dał rozkaz otworzenia ognia z bro¬ni palnej do około 7 tysięcy jazdy i 15 dział przesuwanych właśnie przez hospodara na lewe skrzydło mołdawskie przed tylną bramę taboru. Owo centrum mołdawskie znalazło się wprawdzie w pobliżu polskiego obozu, ale dzieliła je od wozów odległość około 200-300 m, toteż ogień z 200 rusznic niewiele mu szkodził. Hetmanowi polskiemu chodziło nie tylko o efekt psychologiczny i stworzenie na przeciwniku wrażenia, że atak na tabor wzdłuż południowo-zachodniej ściany taboru okupi on dużymi stra¬tami. Przede wszystkim pragnął Tarnowski związać centrum mołdawskie walką i sparaliżować jego ruchy, by nie udzieliło ono pomocy skrzydłom atakowanym właśnie przez polską jazdę. Jako że ogień z rusznic był mało skuteczny, wydał on kolejny rozkaz, by usunąć część wozów w południo¬wo-zachodniej ścianie taboru. Powstała w ten sposób trzecia, środkowa brama, znacznie jednak węższa, bo przeznaczona jedynie do wypadów piechoty. Przed tę właśnie bramę ściągnąć kazał Tarnowski wszystkie działa z południowo-wschodniego rogu taboru. Były one tam już niepotrzebne wobec wszczętej przez hufiec czelny Iskrzyckiego walki na lewym skrzy¬dle. Działa polskie zamilkły na kilkanaście minut, by sprawnie przesunięte przez Staszkowskiego na nową pozycję otworzyć miażdżący ogień do moł¬dawskiej jazdy w centrum. Jak pisał Bielski „strzelbą je też, przerzuciwszy obóz, trapiono'. W tej rozstrzygającej fazie bitwy hetman polski wykazał niezwykłą ak¬tywność. W przeciwieństwie do hospodara mołdawskiego, który zaskoczo¬ny obrotem sprawy jakby się pogubił w sytuacji na polu walki, Tarnowski podejmuje śmiałe lecz głęboko przemyślane i trafne decyzje, przejmując inicjatywę w swoje ręce. Widząc pomyślnie rozwijające się natarcie Iskrzyc¬kiego na lewym skrzydle, zablokował ogniem ze swych dział mołdawskie centrum i nakazał Noskowskiemu ruszyć z piechotą w pole w celu obsa¬dzenia zdobytych przez Aleksandra Sieniawskiego dział. Piechurzy ścią¬gnięci z wozów i wzmocnieni przez grupę puszkarzy sprawnie sformowali szyk bojowy w rotach. Pozostawiwszy pawęże i zawiesiwszy rusznice na plecach, z kopiami, włóczniami, pikami i szablami w rękach, pokonali szybkim marszem blisko kilometrową przestrzeń dzielącą ich od stanowisk artylerii mołdawskiej. Dopadli ich w samą porę. Stojące na skraju prawe¬go skrzydła mołdawskiego palcuń podjęły bowiem w tym momencie pró¬bę odbicia swych dział. Zwarli się z nimi husarze Sieniawskiego w walce wręcz na szable, ale na każdego z nich przypadało kilkunastu nieprzyjaciół. Posiłki polskiej piechoty zdążyły jednak na czas. Mimo strat w zabitych i rannych kopijnicy i pikinierzy posuwali się szybkim krokiem do przodu rozpędzając jazdę przeciwnika. Za nimi halabardnicy - kłując, rąbiąc lub ściągając hakami jezdnych z koni. Mołdawianie z lewej strony atakowa¬ni byli przez piechurów Noskowskiego i jazdę Aleksandra Sieniawskiego, z prawej strony przez Pileckiego, od przodu wdzierał się im w szyki pancer¬ny klin Mieleckiego. Polacy zasypywali ich deszczem strzał, kłuli kopiami, rąbali szablami i mieczami. Pierwszy załamał się cześnik hospodara Popescul. Ogarnięty przerażeniem rzucił się do ucieczki. Za nim kilka tysięcy jeźdźców mołdawskich runęło w kierunku Obertyna. „Musieli pierzchać. Nasi je bili, goniąc daleko'. W pościgu wzięli udział przede wszystkim łucznicy Mieleckiego. Puszkarze polscy skierowali tymczasem zdobyczne działa mołdawskie w kierunku zachodnim i zaczęli ostrzeliwać nieprzyjacielskie centrum, rażone równocześnie ogniem artylerii polskiej z taboru. Chorągwie Sieniawskiego, Pileckiego i ochotnicy oraz roty Noskowskiego, Piotrowskiego i Rusieckiego (ok. 450 jazdy i 300 piechoty) pozostałe na polu walki szykowały się do ponownego boju. Dowodzący tu Iskrzycki, któremu Tar¬nowski zawdzięczał powodzenie na swym lewym skrzydle i który w spo¬sób mistrzowski przeprowadził zwycięskie natarcie na pięciokrotnie licz¬niejszego nieprzyjaciela, miał jednak bardzo trudne zadanie. Jego huf był wykrwawiony i wycieńczony walką, osłabiony liczebnie wskutek odejścia Mieleckiego zajętego ściganiem rozbitego przeciwnika. Przed sobą miał zaś Iskrzycki około 7 tysięcy jazdy mołdawskiej, ostrzeliwanej wprawdzie przez artylerię, ale nie biorącej dotąd bezpośredniego udziału w walce. Mimo kilkunastokrotnej przewagi nieprzyjaciela dzielny dowódca poderwał jazdę do ataku. Husarze wbijają się w bok mołdawskiego centrum, ale odparci przez przeważające siły muszą się wycofać. Natarcie Iskrzyckiego spełniło jednak swe zadanie. Główny huf mołdawski, w którym zapewne znajdował się sam hospodar, został związany walką. Nie mógł tym samym udzielić pomocy swemu lewemu skrzydłu uwikłanemu w walkę u północno-za¬chodniej ściany taboru. Tam tymczasem trwała zacięta walka. Zgrupowanie mołdawskiej jazdy (5 tys. koni) na próżno starało się oskrzydlić i zepchnąć trzykrotnie słabsze hufce posiłkowe strażnika polnego Mikołaja Sieniawskiego (1600 jazdy). Pozbawiony prawego skrzydła, sam szarpany przez Iskrzyckiego i zaniepo¬kojony o drogę odwrotu na Obertyn, nie mógł hospodar wesprzeć swego skrzydła lewego. W szeregi mołdawskiego centrum począł wkradać się po¬płoch i zamieszanie. Trudno było Rareszowi skłonić swych dowódców do aktywniejszego działania. Pod nieustannym ogniem z polskich dział szyb¬ko upadli na duchu. Poczuli się ujęci w kleszcze przez jazdę hetmańską, w dodatku odcięci od drogi obertyńskiej, z rzeczką Czerniawą na tyłach. Zresztą i sam hospodar zachowywał się jak człowiek tknięty paraliżem. Miał wszakże jeszcze 12 tys. żołnierza, blisko dwukrotnie więcej niż het¬man polski. Mógł się zdecydować na aktywniejsze działanie - uderzyć na bramy taborowe lub (w ostateczności) przełamać słabą osłonę polskiego hufu czelnego i wycofać liczną jeszcze armię do Obertyna. Nie uczynił jednak nic. Tarnowski miał zaś jeszcze w taborze odwód - 1816 jazdy hufca walnego. Nie brała ona dotąd udziału w bitwie, przeznaczona do rozstrzygającego uderzenia. Ta potężna, świeża siła kawaleryjska zadecydowała o ostatecz¬nym zwycięstwie polskim. Wyprowadzona przez bramę tylną ustawiła się do boju zapewne w głębokim ugrupowaniu w szachownicę złożoną z czterech rzutów. W środku i na czele znalazły się chorągwie uderzeniowe ze znaczną liczbą kopijników. Na prawo od nich stanęły chorągwie o dużym nasyceniu łucznikami konnymi, strzelającymi tradycyjnie wzorem tatarskim w lewą stronę. Na lewym skrzydle hufca walnego znalazły się natomiast chorągwie typowo husarskie, manewrowe, zdolne szybkim natarciem przebić się przez lewe skrzydło nieprzyjacielskie do jego centrum. Pierwszym rzutem trzech chorągwi (376 koni) dowodził Stanisław Tęczyński, drugim (471) Mikołaj Orłowski, trzecim (413) Stanisław Pierzchnicki, a czwartym (556) Marcin Trzebiński. Zjeżdżając po pochyłości wzgórza 359 chorągwie stopniowo nabierały rozpędu pędząc ku nieprzyjacielowi. Po chwili potężna masa kopijników i husarzy wpadła na hospodarskich jeźdźców. Las kopii wbił się w szyki nieprzyjacielskie, zwalał ludzi z koni, zadawał rany, przebijał zbro¬je. Lekkozbrojne mołdawskie palcuń, usiłujące stawić czoło, nie wytrzyma¬ły impetu ataku i runęły do ucieczki. A już Tarnowski posyłał kolejne rzuty hufca walnego, które zmiatały oddziały stojące na prawym skraju lewego skrzydła mołdawskiego. Tymczasem Mikołaj Sieniawski wiązał walką cen¬trum i lewe oddziały tego ugrupowania. Z tumanów kurzawy wzniesionej przez kopyta końskie wyłaniali się najpierw pojedynczy jeźdźcy mołdawscy, potem całe bezładne grupy żołnierzy, bez broni, uciekających byle dalej od śmiertelnego koliska, w którym szaleli polscy jeźdźcy. W krótkim czasie sy¬tuacja była wyjaśniona. Uderzenia hufca walnego rozbiły całe lewe skrzydło mołdawskie i zadecydowały ostatecznie o zwycięstwie polskim. Stanisław Sarnicki przekazał informację, że dopiero pokazanie się na drodze z Chocimierza pocztu Hieronima Szafrańca, powracającego z Kra¬kowa do hetmana, spowodowało odwrót Mołdawian przekonanych, że Po¬lakom nadchodzą posiłki. Nie dlatego jednak ich szeregi zaczęły się chwiać i rzuciły się do ucieczki. Mołdawian przeraziły bardziej kolejne rzuty hufca walnego wyłaniające się zza narożnika taboru oraz rozbicie i rozproszenie ich lewego skrzydła. Bitwa była rozstrzygnięta. Nierozbite mołdawskie cen¬trum rzuciło się do panicznej ucieczki w kierunku Obertyna. Hospodar na próżno próbował powstrzymać uciekających i pchnąć ich z powrotem do walki przeciwko nacierającemu hufowi walnemu. W rezultacie sam mu¬siał się ratować pospieszną rejteradą w kierunku Obertyna i Bałahorówki. Uchodzący musieli piąć się pod górę na wyniosłe płaskowzgórze docho¬dzące do 342 m i forsować potok zwany może właśnie od obertyńskiej po¬trzeby Krwawym Potokiem. W dodatku natrafiali wszędzie na łuczników Mieleckiego powracających z pościgu za rozbitym prawym skrzydłem moł¬dawskim. Sam hetman Tarnowski opuścił obóz i na czele 7 rot pieszych (850 ludzi) Lamberta Gnojeńskiego postępował za ścigającymi wroga cho¬rągwiami jazdy Wielu spośród uciekających Mołdawian utknęło w wielkim bagnie rozciągającym się w odległości 4 km od taboru, na lewo od drogi na Bałahorówkę i Gwoździec. Istnieje ono jeszcze do dziś pod nazwą Sołoniec. Tak wielka była tu rzeź, że trupy Mołdawian wymościły drogę do dalsze¬go pościgu. Tutaj właśnie zraniony został dwukrotnie sam Piotr Raresz. Wreszcie Tarnowski dał sygnał do przerwania pogoni. Armia mołdawska była rozproszona, a zbiegowie spod Obertyna siali w swym kraju trwogę przed polską inwazją. Bitwa trwała pięć godzin. Wielu spośród tych, którzy zdołali ujść i błąkali się po okolicy, padło z rąk chłopów. Grzebiąc poległych u stóp wzgórza 359, Polacy liczyli trupy mołdawskie. Wokół taboru naliczy¬li ich 2746. Do tej liczby należy dodać Mołdawian potopionych w bagnie, padłych z ran z dala od pola bitwy i zabitych przez chłopów. Według Stani¬sława Górskiego w ucieczce poległo 2000, a w bagnisku 3000 Mołdawian. Straty mołdawskie wyniosły więc 7746 zabitych, a więc blisko 46% stanu osobowego armii hospodarskiej. Do niewoli dostać się miało według Mar¬cina Bielskiego 1000 Mołdawian. Były wśród jeńców osobistości mołdaw¬skie: logofet Toader, cześnik Popescul, zarządca ceł Piotr Verisan, sześciu radców hospodarskich, 18 znaczniejszych bojarów i wielu dworzan. W ręce polskie dostały się wszystkie działa mołdawskie w liczbie pięćdziesięciu, wiele koni, sprzętu wojskowego i wozów z bogatym zaopatrzeniem. Wśród trzech zdobycznych sztandarów była wielka chorągiew państwowa. Straty polskie według Górskiego wyniosły 256 zabitych, w tym szlachty podobno 40. Liczby wydają się zbyt zaniżone. Wiadomo bowiem, że w czasie tylko natarcia hufca Balickiego na początku bitwy poległo 30 towarzyszy. Wiele też imion i nazwisk żołnierzy występujących w obertyńskich rejestrach po¬pisowych znika po bitwie już bezpowrotnie z akt skarbowo-wojskowych. Przy bisko 8 tysięcznych stratach mołdawskich liczbę zabitych żołnierzy polskich w 5-godzinnej przecież walce należałoby przynajmniej podwoić . Zdzisław Spieralski słusznie uznał, że o zwycięstwie zadecydowała wyż¬szość polskiej sztuki wojennej nad mołdawską. Na czoło wysuwa się tu techniczna przewaga Polaków widoczna w lepszym uzbrojeniu jazdy i piechoty. Piechota mołdawska w ogóle w kampanii obertyńskiej była mało widoczna. Polskie wojsko zaciężne górowało nad przeważającym w armii hospodarskiej pospolitym ruszeniem wyszkoleniem i doświadczeniem wyniesionym głównie z walk z Tatarami. Postępowanie Piotra Raresza w pierwszej fazie bitwy obertyńskiej świadczy o jego dość dużych talen¬tach wojskowych. Tarnowski zdecydowanie jednak nad nim górował. Przez cały czas kontrolował sytuację na polu bitwy. Dzięki szybkiej orientacji i umiejętnemu wykorzystaniu wszystkich warunków walki potrafił narzu¬cić przeciwnikowi takie postępowanie, jakie uważał za korzystne dla strony polskiej. Synchronizacja sił, środków, czasu i miejsca była w mistrzowskim wykonaniu polskiego wodza imponująca. Umiejętnie zniszczył skrzydła armii hospodarskiej, związał i unieruchomił pod taborową ścianą jej cen¬trum. Do końca bitwy zachował swe największe ugrupowanie jazdy - huf walny - by go użyć jako odwodu do rozstrzygającego uderzenia. Dzięki sto¬sowaniu zasady ekonomii sił potrafił zniwelować przewagę liczebną przeciwnika w rozstrzygającym momencie i w wybranym przez siebie miejscu. Męstwo i umiejętności polskich żołnierzy, dowódców i hetmana zadecydo¬wały o wspaniałym zwycięstwie pod Obertynem...' Fragment książki: Marek Plewczyński 'Wojny i wojskowość polska w XVI wieku. Tom I. Lata 1500-1548' s. 369-393 |
|
Strona główna Władcy Ważne bitwy Polityka prywatności Antykwariat Księga gości