Chojnice 1454

"...Opanowanie przez Krzyżaków Chojnic w pierwszych dniach marca zmusiło stronę polską do podjęcia próby odbicia tej ważnej twierdzy. Miasto było łatwe do obrony, także ze względu na swoje położenie. Chojnice położone były na niewielkim wzniesieniu między dwoma jeziorami — Zakonnym i Zielonym (obecnie jeziora już nie istnieją). Jezioro Zielone osłaniało miasto od północy i od północnego wschodu, dochodząc do linii murów obronnych. Jezioro Zakonne było odsunięte od obwarowań. Jeziora w trakcie budowy murów połączono podwójnymi rowami pełniącymi funkcję fosy otaczającej miasto od południowego wschodu i od zachodu. Dodatkowe utrudnienie od strony zachodniej i południowo-zachodniej stanowił podmokły teren. Miasto obwiedzione było ceglanym murem, tworzącym nieregularny czworobok. W obwodzie murów wybudowano 22 wieże i 4 bramy. Każda brama miała most zwodzony, a jedna z bram — Człuchowska — wznosiła się na pięć pięter. Dostęp do murów był możliwy tylko od strony wschodniej i zachodniej. Nie było to duże miasto, choć stanowiło ważny punkt na drodze z Niemiec do Prus. W omawianym okresie w obrębie murów miejskich były 242 domy, w których mieszkało około 1500 ludzi. W okresie zagrożenia chroniło się do miasta z jego okolic około 500 mieszkańców. Czas, jakim dysponowali obrońcy od momentu opanowania miasta, do chwili podejścia wojsk polskich i Związku Pruskiego, wykorzystany został do zgromadzenia zapasów żywności, paszy, uzbrojenia, a także oczyszczenia przedpola (spalenia zabudowań przylegających do murów) i naprawy obwałowań.

Dowódcą obrony Chojnic był komtur człuchowski Jan Rabe. Załogę stanowiły oddziały najemników dowodzone przez Henryka Reussa von Plauena (młodszego), Wita von Schönburga i Jerzego von Schliebena (łącznie 656 ludzi i koni). Razem z tymi, którzy zdobyli Chojnice na początku marca, w mieście było około 1000 najemnych i zaciężnych żołnierzy. Komtur mógł też (co prawda z pewną nieufnością) liczyć na część rycerstwa z okolicy, która na powrót uznała jego władzę. Dowódcy krzyżaccy, uznając, że mają zbyt małe siły, a także za mało pieniędzy nie tylko na wynajęcie nowych żołnierzy, ale nawet na opłacenie tych, którzy już u nich służyli, nosili się z zamiarem opuszczenia miasta, pod warunkiem zapewnienia amnestii mieszkańcom. Ale prowadzone w tym zakresie rozmowy zostały przerwane w momencie podejścia pod Chojnice sił związkowych i polskich.

Związek Pruski, a także i strona polska, zgromadziły w drugiej połowie marca w okolicach Tucholi około 2000 najemników i żołnierzy zaciężnych pod dowództwem Mikołaja Szarlejskiego, wojewody brzesko-kujawskiego, z zadaniem oblężenia i zdobycia Chojnic. Było to dość nieformalne dowództwo — większość oddziałów była na żołdzie miast pruskich, a tylko kilka oddziałów było polskich. Oddziały zwerbowane przez związek, to między innymi Ślązacy pod dowództwem księcia Janusza z Oświęcimia (254 konnych) i Czesi — Jana Oderskiego (200 konnych), Tristrama z Workacza (200 konnych) i Marka z Brzeźnicy (40 konnych i 232 pieszych). Oddziały na żołdzie polskim stanowiły roty Prandoty Lubieszewskiego (157 konnych), Janusza Kołudzkiego (113 konnych), Jana Bielawskiego (110 konnych) i Mikołaja Litwosa (160 konnych). Łącznie z oddziałami jazdy nadwornej stanowiło to około 1750 konnych i 250 pieszych żołnierzy. Taki skład może dziwić, do oblegania miasta bowiem bardziej nadaje się przecież piechota, ale to, co przydzielono Szarlejskiemu, musiało mu wystarczyć, przynajmniej na zorganizowanie blokady. Głównym jednak problemem były pieniądze na opłacenie żołnierzy, stąd oddziały stały początkowo bezczynnie pod Tucholą, przeprowadzając w okolicy rekwizycje i rabunki.

Dlatego też do oblegania miasta przystąpiono stosunkowo późno — dopiero 27 kwietnia (23 kwietnia wypłacono dowódcom rot żołd). To opóźnienie wynikało z powodów finansowych, ciągle na czas brakowało pieniędzy na opłacanie żołnierzy zarówno Związkowi Pruskiemu, jak i Polsce. Utrzymanie wojska dużo kosztowało, dlatego konieczne było zaciąganie pożyczek i nakładanie dużych podatków na mieszkańców Pomorza. Polski król był zmuszony między innymi, w zamian za pieniądze na żołd, nadawać miastom i obywatelom pruskim specjalne prawa i przywileje. [...]

Wojsko dowodzone przez Szarlejskiego rozłożyło się obozem pod wschodnią i zachodnią stroną miasta. Armia ta liczyła już około 3000 ludzi, doszła bowiem część pospolitego ruszenia szlachty pomorskiej pod dowództwem Jana z Jani — niestety zdecydowaną większość stanowiła jazda, mało przydatna w obleganiu. Dysponowano też dwoma machinami oblężniczymi i działami, w tym także dużym działem oblężniczym. Bardzo szybko okazało się, że głównymi problemami będzie utrzymanie dyscypliny w tej niejednolitej armii oraz zaopatrzenie jej w żywność, którą sprowadzano aż z Gdańska.

Pierwszą próbę szturmu podjęto już 6 maja. Była ona jednak całkowicie nieudana, zawiodła artyleria, doszło do rozerwania największej bombardy. Prawdopodobnie był to akt celowego sabotażu — obsługujący ją puszkarz Jan, według oskarżenia, miał dosypać do prochu piasku.

Na szczęście straty wśród atakujących były niewielkie. Ale po załamaniu się tej akcji żołnierze najemni i zaciężni na żołdzie miast odmówili dalszej walki, aż do momentu otrzymania żołdu. Tak więc głównym problemem polskiego dowódcy były zatargi z najemnikami z powodu braku pieniędzy nie tylko na żołd, ale także na zakup żywności, choć dowodzący wojskiem Mikołaj Szarlejski próbował zaradzić temu przez prywatne pożyczki. Stale dochodziło do aktów niesubordynacji, a nawet rabunków w okolicy dokonywanych przez żołnierzy. Występowały także przypadki nawiązywania towarzyskich kontaktów między najemnikami krzyżackimi a najemnikami ich oblegającymi, ponieważ wielu z tych żołnierzy znało się. Rzadko więc dochodziło do potyczek z załogą krzyżacką. Nie przyniosły też rezultatu rokowania z załogą miasta podjęte już 19 maja, von Plauen uczestniczący w rozmowach ze strony krzyżackiej odmówił poddania miasta królowi.

Stałe niesnaski między dowództwem a najemnikami groziły tym, że nieopłacani żołnierze w każdej chwili mogą opuścić pozycje (doszło w końcu do tego, że część czeskich najemników wymaszerowała 1 września spod Chojnic do Gdańska). A walki wciąż ograniczały się do ostrzeliwania miasta z ręcznej broni palnej i czasem z dział, do prób podpalenia zabudowań miasta i do potyczek pod murami w czasie wypadów załogi. Nie zdecydowano się natomiast na wprowadzenie w życie planu Mikołaja Szarlejskiego i Jana z Jani oraz Czecha Wojciecha Kostki z Postupic, polegającego na ostrzelaniu miasta płonącymi bełtami z kusz, co przy przeważającej w mieście zabudowie drewnianej z dachami krytymi słomą, powinno doprowadzić do masowych pożarów, a tym samym do poddania się miasta. Ale część oblegających uznała ten pomysł za niegodny rycerzy. Planowano także zbudowanie łodzi i tratew w celu zaatakowania miasta od strony Jeziora Zielonego, ale to przedsięwzięcie także nie doszło do skutku z powodu braku fachowców do tej pracy.

Podobny los spotkał inny plan Szarlejskiego: zamierzał on otoczyć miasto wałem ziemnym. Do tego zadania wezwano chłopów pomorskich, w lipcu z każdych 12 łanów miało się stawić 4 ludzi z łopatami i wozem zaprzężonym w 4 konie. Ale i ten plan nie został zrealizowany prawdopodobnie z powodu niestawienia się wezwanych.

W tej sytuacji, z uwagi na szczupłość sił, ich częsty udział w działaniach mających na celu zdobycie żywności (rabunkowo-niszczycielskich), pozycje oblegających nie zamykały szczelnie miasta. O nieszczelności oblężenia świadczyć może choćby taki fakt, że systematycznie trwała korespondencja pomiędzy dowodzącymi obroną (Janem Rabe, a później Henrykiem Reuss von Plauenem) a wielkim mistrzem, który był oblegany w Malborku, a więc kordon wokół Malborka także był nieszczelny. Jedynym sukcesem, jaki odniesiono w tym czasie, było śmiertelne zranienie 9 sierpnia komtura Jana Rabego. Ale nie stanowiło to w zasadzie zbyt dużej straty dla Krzyżaków, ponieważ dowództwo objął po nim energiczny i zdolny żołnierz, Henryk Reuss von Plauen.

Częściowo na wyniki walk wpłynęła ogólna sytuacja wojenna — niepowodzenia w oblężeniu Malborka, stałe zagrożenie ze strony werbowanych przez zakon najemników, wzrastające koszty utrzymania żołnierzy zaciężnych i najemnych będących na służbie Związku Pruskiego i Polski. 0 trudnościach z opłacaniem żołnierzy dobitnie świadczy fakt, że w połowie sierpnia zobowiązania wobec najemników z tytułu żołdu wynosiły 80 000 złotych węgierskich, z czego zapłacono tylko 13 300 zł. Toteż nie mogły dziwić nikogo takie wydarzenia, jak wyjazd księcia oświęcimskiego Janusza do Gdańska po pieniądze należne jemu i jego ludziom, pisma wysyłane przez innych dowódców bezpośrednio do rady Gdańska, czy wreszcie wyjazd 400 najemników czeskich z obozu w kierunku Gdańska (do tego samego dramatycznego kroku szykowało się na 10 września kilkuset innych najemników).


Fragment książki: BERNARD NOWACZYK "CHOJNICE 1454 ŚWIECINO 1462" s. 73-79

"...Oblegających było więcej. Pod Chojnice ściągnięto 2 tys. zaciężnych Mikołaja Szarlejskiego oraz 500 rycerzy pomorskich pod wodzą Jana z Jani, ówczesnego starosty środkowego Pomorza, nie licząc chłopstwa i pewnej liczby zaciężnych przysłanych przez Gdańsk. Posiadali za to oblegający tylko dwie machiny oblężnicze, zaledwie kilka dział, niedostateczną ilość broni palnej i kul. Największy problem stanowił jednak niski poziom dyscypliny wojskowej w obozie i spory kompetencyjne; zaciężni odmawiali np. posłuchu Szarlejskiemu, twierdząc, że podlegają nie jemu, lecz władzom Związku Pruskiego, i w pewnym momencie grozili mu nawet zabiciem. Często zdarzały się dezercje i szerzyła samowola, dopuszczano się łupienia okolicznych wsi. Wiązało się to zresztą z permanentnym zaleganiem z wypłatą należnego żołdu zaciężnym. Dochodziło do tego, że żołnierze zastawiali swe uzbrojenie w sąsiedniej Tucholi dla zdobycia potrzebnej na życie gotówki lub zaczynali prowadzić rozmowy z załogą Chojnic; codziennym zwyczajem stało się wymienianie uwag z oblężonymi na temat żołnierskiego losu, jakości potraw, a zwłaszcza piwa konsumowanego w obu obozach itd. Bunt wisiał stale w powietrzu. Dopiero w sierpniu sytuacja zaczęła się nieco zmieniać. Zraniony w głowę komtur Jan Rabe zmarł, a miejsce jego zajął dowódca mniej doświadczony, młody Henryk von Plauen; w oblężonym mieście szalały pożary, zaczynało także brakować żywności, ponieważ ścisła blokada zarządzona przez Szarlejskiego uniemożliwiała jakikolwiek dowóz. Nadeszły także wieści o nadciąganiu pospolitego ruszenia z Kujaw i Wielkopolski (około 18 tys. ludzi), skierowanego pod Chojnice przez Kazimierza Jagiellończyka, który 12 września osobiście stanął we wsi Cerekwicy, leżącej w pobliżu obleganego miasta..."


Fragment książki: Maria Bogucka "Kazimierz Jagiellończyk i jego czasy" s. 90

Ale ostateczny wpływ na to, że pomimo wysiłków nie zdobyto Chojnic, miała wyprawa najemników zwerbowanych przez zakon, którzy na początku września wkroczyli do Nowej Marchii. W obawie przed nimi król Kazimierz skierował w drugiej połowie sierpnia pod Chojnice pospolite ruszenie z Kujaw. Polski dowódca od tego czasu większą uwagę zwracał na rozpoznanie zagrożenia z kierunku zachodniego, a jednocześnie oczekiwał przybycia z Wielkopolski króla wraz z pospolitym ruszeniem.

Ostatecznie oblężenie, a właściwie niezbyt szczelną blokadę Chojnic zakończono 18 września, z chwilą podejścia pod miasto całości sił polskich pod wodzą króla i krzyżackich najemników. W sumie była to więc operacja nieudana, a jej jedynym pozytywnym skutkiem było uniemożliwienie zgromadzonym w Chojnicach siłom krzyżackim przyjścia z pomocą oblężonemu Malborkowi, co planował komtur Rabe, a później von Plauen. [...]


Fragment książki: BERNARD NOWACZYK "CHOJNICE 1454 ŚWIECINO 1462" s. 79-80

"...Po przybyciu na tereny Nowej Marchii oddziały najemników s skoncentrowały się w okolicach Świdwina. Armia ta liczyła około 15 000 ludzi (9000 jazdy i 6000 piechoty). Było to wojsko wyszkolone na wzór husycki, dysponujące taborem bojowym z dużą liczbą dział polowych. Armii tej towarzyszyli wysokiej rangi Krzyżacy — wójt Nowej Marchii Krzysztof Eglinger, wójt świdwiński Hans von Dobeneck i skarbnik zakonu Eberhard von Kinsberg..

W drugim rzucie maszerowała mniejsza, licząca około 6000 ludzi, armia zebrana w bali watach zakonu w Niemczech oraz w niektórych zachodnich księstwach niemieckich, dowodzona przez krajowego mistrza niemieckiego Josta von Venningena..."


Fragment książki: BERNARD NOWACZYK "CHOJNICE 1454 ŚWIECINO 1462" s. 82

"...Armia dowodzona przez króla wymaszerowała spod Cerekwicy 17 września i wieczorem dotarła pod Chojnice. Tam do południa 18 września król porozumiał się z pomorskimi zaciężnymi oraz z Czechami i w ten sposób połączono ostatecznie siły. Armia polska i Związku Pruskiego liczyła prawdopodobnie około 16 000 jazdy (w tym 12 000 Wielkopolan) i kilkuset piechoty (700-800 ludzi). Ponadto król dysponował artylerią liczącą 16 dział.

To, że armia polska składała się głównie zjazdy, w większości z nie wyćwiczonej w walkach szlachty wielkopolskiej, wpływało na wybór sposobu stoczenia bitwy. Przewidywano bitwę obronną, a w miarę wyczerpania sił przeciwnika (wywiadowcy nieprawdziwie informowali, że przeciwnik dysponuje tylko 8000 żołnierzy), przejście do działań zaczepnych prowadzonych tylko przez jazdę. Piechota miała być użyta jedynie do ochrony przed ewentualnym wypadem załogi miasta, która liczyła około 1000 ludzi, i do obrony obozu. Planowano rozegrać bitwę na południe od miasta, przy Jeziorze Zakonnym, które wypełniało południową część rynny polodowcowej i przechodziło w bagno. Wybrane miejsce dawało pewną przewagę — przeciwnik mógł się poruszać tylko po jednej drodze, którą stanowiła grobla między jeziorem i bagnem. Ponadto droga ta wiodła pod górę, a różnica wzniesień wynosiła 22 m. Aby dysponować zdecydowaną przewagą, ściągnięto całość sił, które dotychczas oblegały miasto.

Zakładano, że takie ustawienie wojska zmusi armię krzyżacką do przebijania się przez pozycje polskie, i w ten sposób będzie zmuszona przystąpić do bitwy na bardzo niedogodnej pozycji. Nie brano pod uwagę, że przeciwnik może wybrać inną drogę — przejść przez miasto i w ten sposób wymanewrować wojska polskie. Na taką możliwość wskazywali Czesi, a nawet sugerowali, by umożliwić nieprzyjacielowi takie wyjście. Proponowali, aby po wejściu wojska krzyżackiego do miasta zamknąć je całością sił, ściągnąć posiłki (o tym myślał przecież król) i zmusić oblężonych do kapitulacji. Dowodzili, że w mieście szybko zabraknie żywności dla tak wielkiej liczby wojska, a ponadto stłoczenie ludzi na małej przestrzeni może doprowadzić do wybuchu epidemii. Biorąc pod uwagę liczebność armii polskiej, oblężenie mogło być szczelne i uniemożliwić zaopatrzenie oblężonych w żywność. Ale strona polska nie zgodziła się na taki plan — Wielkopolanie uznali go za niegodny rycerzy. Ponownie pod Chojnicami zwracano większą uwagę na etos rycerski, nie bacząc na to, że przeciwnik już dawno takimi drobiazgami nie zawraca sobie głowy.

Postanowiono ostatecznie, korzystając z przewagi wysokości, rozstawić wojska na wzniesieniu i w pierwszej fazie bitwy, ostrzałem z kusz, zmieszać szyki nacierającej pod górę, a więc wolno, jazdy krzyżackiej, następnie rozbić ją szarżą ciężkiej i lekkiej jazdy. W tej koncepcji działania piechoty i artylerii nie były przewidywane. Zabezpieczenia od strony miasta w zasadzie nie planowano, poza obserwacją bramy, aby ewentualnie ostatnim hufcem zatrzymać wypad zza murów. Jazdę podzielono na 7 hufców, z których najsilniejszy, liczący 500 kopijników, przeznaczony był do głównego, a zarazem pierwszego uderzenia. Plan ten nie był niestety doskonały. Dowódcy polscy nie wzięli pod uwagę, że przeciwnik nie będzie chciał forsować grobli, co obracało wniwecz cały plan, a poza tym nie przewidziano, co może zrobić niekarne, a jednocześnie zadufane, pełne pychy i przeświadczone o swej przewadze pospolite ruszenie.


Fragment książki: BERNARD NOWACZYK "CHOJNICE 1454 ŚWIECINO 1462" s. 88-90

18 września rano armia polska, nie mając żadnych wiadomości o przeciwniku, zajęła wyznaczone uprzednio miejsca. Tak wczesne ustawienie wojsk było kolejnym błędem — armia krzyżacka była jeszcze daleko. W pierwszym rzucie stanął huf czelny, a za nim reszta jazdy, tworząca huf walny. Wynikało z tego, że planowano stoczenie bitwy zaczepno- -obronnej, w której, po zmieszaniu nacierającego przeciwnika ostrzałem z kusz prowadzonym przez strzelców konnych, zamierzano rozbić go uderzeniem hufca walnego.

Całością sił dowodził król, który prawdopodobnie zajął stanowisko na prawym skrzydle armii, w pobliżu wiatraka. Jeśli to prawda, to stanowisko wybrano dobrze, wiatrak stał bowiem na niewielkim wzniesieniu, co ułatwiało obserwację pola bitwy. Na tyłach, wysunięte nieco na północ, rozmieszczono tabory, służbę, artylerię i piechotę, którą dowodził Marek z Brzeźnicy. Tak uszykowana armia godzinami oczekiwała nadejścia wroga. W szeregi wojska, co naturalne w takiej sytuacji, wkradło się znużenie i zniecierpliwienie. Kronikarze o tym nie wspominają, ale wielogodzinne oczekiwanie musiało powodować także opuszczanie szeregów z przyczyn fizjologicznych i w celu poszukiwania znajomych. Tego typu ruchy powodowały zmieszanie szyków. Do tego dochodziła niekarność pospolitego ruszenia. Nie pomagały nawoływania i rozkazy dowódców.

Oczekiwanie trwało około ośmiu godzin. Około godziny 15, Długosz pisze o czasie nieszporów, czyli nieco po 15, na wysokim zachodnim brzegu jeziora pojawiły się pierwsze szeregi najemników dowodzonych przez Szumborskiego. Była to straż przednia, za którą poruszał się marszem ubezpieczonym tabor bojowy i piechota. Okazało się, że polski plan bitwy nie zostanie zrealizowany. Wynikało to z całkiem odmiennej koncepcji walki przeciwnika. Armie, w których aż 1/3 sił stanowiła piechota, prowadziły zazwyczaj walkę w oparciu o tabor bojowy, a taboru nie można było wprowadzić na wąską groblę, gdyż nie mógłby być użyty, łatwo natomiast mógłby spowodować zatory utrudniające marsz, co groziło klęską.

Przeprowadzone przez Szumborskiego rozpoznanie terenu i przeciwnika pozwoliło krzyżackiemu dowództwu opracować plan bitwy. W trakcie rozpoznania mógł zauważyć nieład i zamieszanie panujące w polskich szeregach, zorientował się też w wartości przeciwnika i w założonym przez niego planie bitwy. Armia krzyżacka przyjęła koncepcję bitwy obronno-zaczepnej z wykorzystaniem taboru bojowego i silnej, dobre uzbrojonej piechoty. Wbrew planom polskim, nie zamierzano przeprawiać się na wybraną przez Polaków stronę, ale przyjąć bitwę na lewym brzegu jeziora. Szumborski szybko zrozumiał, czym grozi przeprawa taboru przez wąskie gardło między jeziorem i bagnem, wiedział też, że w przypadku przeprawy, jego oddziały jazdy, mniej liczne niż polskie, mogłyby zostać zepchnięte do jeziora lub na bagna, nie mogłyby też korzystać ze wsparcia piechoty. Nie zlekceważył stojącej przed nim armii i nie kontynuował marszu do nieodległych już Chojnic, bo groziło to zamknięciem w pułapce. Dlatego też postanowił sprowokować Polaków do przejścia na zachodni brzeg. Najlepszym na to sposobem było zwlekanie z atakiem, danie sobie czasu na umocnienie obozu i podejście większych sił własnych. Poza tym, co nie było bez znaczenia, armia najemników była rozciągnięta na dłużej długości i ze zrozumiałych względów mogła wchodzić do walki etapami. Było to z pewnego punktu widzenia bardzo korzystne, istniało bowiem tzw. dosyłanie sił lub inaczej ciągłe „dokarmianie” walki.

Z tego też powodu Szumborski, licząc na niedoświadczenie wojsk polskich, a także na znaną mu prawdopodobnie niezbyt dobrą opinię na temat umiejętności poszczególnych dowódców w armii przeciwnika (nawet naczelny wódz armii polskiej, król Kazimierz, w odróżnieniu od swojego ojca, Władysława Jagiełły, a nawet starszego brata Władysława Warneńczyka, nie miał większego doświadczenia wojennego — nie mógł go nabyć w dotychczasowych działaniach przeciwko buntującej się szlachcie litewskiej), postanowił pozorowanym działaniem wywołać przekonanie, że chce w tym dniu uniknąć walki i w ten sposób nakłonić Polaków do ataku. Dodatkowym atutem Krzyżaków było całkowite zlikwidowanie oblężenia Chojnic. Można więc było wykorzystać załogę miasta, dowodzoną przez doświadczonego w walkach na terenie Niemiec Henryka Reussa von Plauena, z którym funkcjonowała doskonała łączność, nikt bowiem nie przeszkadzał w swobodnym przemieszczaniu się gońców do i z miasta. Dlatego też na pewno zaraz po przybyciu na miejsce wysłano do Chojnic posłańca, z sugestią wykonania pomocniczego uderzenia na skrzydło lub tyły przeciwnika w momencie związania walką jego głównych sił.

Armia najemników, wychodząc z lasu, zaczęła ustawiać się do boju w pięciu hufach. Nie były to jednak duże hufy, skoro oddział wybrany na huf czelny, ustawiony w środku szyku jazdy krzyżackiej, liczył tylko 70 ciężkozbrojnych kopijników. Za ustawiającą się do walki jazdą rozstawiono z wozów bojowych silny tabor obronny, spinając wozy kołami (czyli założono, że będzie on wykorzystany na sposób husycki). Przy tak ustawionym taborze, rozstawiono oddziały lekkozbrojnej jazdy i piechotę. Na skrzydłach taboru umieszczono artylerię.

Tymczasem w szeregach polskich na widok wyłaniającej się armii zapanowała prawdziwa huśtawka nastrojów — pojawiły się najpierw objawy strachu, a nawet paniki, ale te szybko opanowano, uświadamiając stojącej w szykach szlachcie szczupłość sił przeciwnika, co z kolei wywołało przesadny optymizm. Ale ponowne uporządkowanie szyków zajęło sporo czasu. Następnie spokojnie czekano na przeprawienie się przeciwnika przez groblę. Gdy to jednak nie nastąpiło, Wojciech Kostka z Postupic zaproponował sprowokowanie Krzyżaków do ataku, przez wysłanie na drugi brzeg jeziora grupy harcowników, złożonej z lekkozbrojnych jeźdźców uzbrojonych w kusze. Ale ten projekt został porzucony, a szkoda, gdyż atak połączony z ostrzałem z kusz mógł przynieść zyski w postaci osłabienia szyków wroga, a jednocześnie zmusić go do zaatakowania nielicznej przecież grupy. Ale polscy dowódcy uznali (tak to prawdopodobnie założył Bernard Szumborski), że wyczekiwanie Krzyżaków wynika z obawy przed siłą polskiej armii, i postanowili, zmieniając swój dotychczasowy plan, zaatakować przeciwnika na jego brzegu. Był to poważny błąd, wynikający zarówno ze słabego rozpoznania terenu, jak i niedocenienia siły drugiej strony.

Zamiar ten powodował porzucenie dogodnej pozycji, wymagał przeprawy przez wąską groblę i zajęcia pozycji tyłem do bagna i jeziora. Ponadto atak musiał się odbyć pod górę. Nie zabezpieczono drogi odwrotu, a przecież należało się liczyć z tym, że w razie niepowodzenia, trzeba będzie się cofać po wąskiej drodze, co z góry stawiało wojsko na pozycji, jeśli nawet nie grożącej całkowitą klęską (przy wycofywaniu się zdyscyplinowanego i wyszkolonego wojska, a takie polskie wojsko nie było), to na pewno narażającej na duże straty. Postanowiono też pozostawić na starej pozycji tabory, ale nie wyposażono ich w wystarczająco silną osłonę, a nie był to tabor typu husyckiego, przygotowany do walki w okrążeniu. Wodzowie polscy nie wzięli w ogóle pod uwagę możliwości ataku załogi miasta. A rozdzielenie wojska na dwie grupy (jedna z nich nieprzygotowana do wypełnienia stojącego przed nią zadania), z poważnie utrudnioną łącznością, groziło poważnymi konsekwencjami w przypadku uderzenia na tyły wojsk polskich załogi miasta. [...]

pierwsza  faza bitwy pod Chojnicami

1 - Armia „krzyżowców” zajmuje stanowiska i czeka na polski atak.

2 - Polskie hufce pospolitego ruszenia bez rozkazu przechodzą groblę i ustawiają się do bitwy.

3 - Król i zaciężni zmuszeni są przeprawić się i dołączyć do hufców pospolitego ruszenia.

Decyzja o ataku została wprowadzona w czyn. Jako pierwszy do natarcia ruszył prawdopodobnie oddział dowodzony przez Wojciecha Kostkę, złożony pewnie z najemników i zaciężnych związkowych; obcokrajowcowi, a co ważniejsze najemnikowi, chyba nie powierzono dowodzenia polską szlachtą, bo mogłoby to wywołać niesnaski. Jego zadaniem miało być związanie walką przeciwnika, a w ten sposób umożliwienie sprawnego przejścia przez groblę reszcie jazdy polskiej (na miejscu grobli, które obecnie znajduje się w granicach miasta, przebiega aleja Brzozowa). Być może była to próba realizacji propozycji przedbitewnych Wojciecha Kostki, ale wykonana niezbyt fortunnie, a w dodatku bez powiadomienia o celu tego manewru.

Szumborski na wyruszenie oddziału Kostki nie zareagował, wojsko krzyżackie czekało na nadejście reszty polskiej jazdy, która dość sprawnie przebyła ciasne przejście i ustawiła się do uderzenia na przeciwnika. Jeszcze niezbyt uszykowane do boju hufce polskie, nie czekając na rezultat działania oddziału Kostki, po zaintonowaniu śpiewanej przez rycerstwo polskie na polach bitew pieśni „Bogurodzica” i wydaniu okrzyku bojowego z impetem uderzyły na oczekującego ich przeciwnika. Szarża była nieco utrudniona, bo wykonywana pod, co prawda niezbyt wysoką, górę.

Przed starciem ciężkozbrojnych kusznicy konni nie byli w stanie wystrzelić więcej niż jeden raz, co przy strzelaniu systemem zwanym nawiją nie pozwoliło na zmieszanie szyków przeciwnika. Prawdopodobnie pierwsze uderzenie wykonał polski huf czelny (500 kopijników), ścierając się z niewielkim hufem czelnym wojsk krzyżackich, liczącym tylko 70 ciężkozbrojnych. Siła i pęd tego polskiego uderzenia, a jednocześnie pęd szarżującej z góry jazdy najemników spowodowały, że Krzyżakom udało się przebić przez szyki polskie, i to bez większych strat, a następnie bez większych przeszkód zawrócić na pole bitwy.

Tymczasem polska jazda dotarła do głównych szyków przeciwnika i dokonała, ku jego całkowitemu zaskoczeniu, ich przełamania oraz częściowego rozbicia. To pierwsze starcie było tak silne, że w boju zginęli dwaj wysocy dowódcy krzyżaccy — książę żagański Rudolf i austriacki hrabia Bernard von Aschpan. Do czasowej niewoli dostał się głównodowodzący armią wroga Bernard Szumborski, w ten sposób przeciwnik stracił najważniejszych swoich wodzów. Szybkość działania i siła uderzenia polskiej jazdy spowodowała ucieczkę jazdy krzyżackiej. Prawdopodobnie jednak wycofujący się najemnicy nie wpadli w panikę, gdyż odchodzące z pola oddziały wybrały drogi odwrotu w taki sposób, by móc wrócić, a ich część podążyła do Chojnic lub skryła się w obozie i na jego tyłach.

druga faza bitwy pod Chojnicami

4 - Potężne uderzenie całej polskiej kawalerii rozbija całkowicie kawalerię „krzyżowców”, która nie ścigana przez przeciwnika ucieka na wszystkie strony. Większość ucieka w stronę wyjścia z lasu, gdzie w spokoju ponownie się formuje (6).

5 - Polska kawaleria atakuje tabor, który broni się bardzo skutecznie.

7 - Część rycerzy z hufca pilnującego Chojnic samowolnie opuszcza swoje stanowiska i dołącza do bitwy.

W ten sposób polska jazda dotarła do nietkniętego, dobrze umocnionego obozu przeciwnika i zaatakowała go. Ale napotkała tam zdecydowany opór. Broniąca się w taborze piechota, walcząca stylem husyckim, oddała do atakujących salwę z kusz i broni palnej, w tym z bombard. Konno nie można było sforsować umocnień obozowych, na przeszkodzie stały spięte wozy i wykopana przed nimi niezbyt głęboka fosa. Atakujący w bezładnej masie nie mogli się też wycofać — z tyłu napierały następne szeregi żądnej udziału w walce jazdy. Z tak małej odległości żadna zbroja nie chroniła przed bełtem z kuszy, dlatego straty atakujących były ogromne. Głównie ginęli jednak lekkozbrojni — kopijnicy — którzy po pierwszym starciu musieli wrócić po nowe kopie, co powodowało zamieszanie w polskich szykach. Nieskoordynowana akcja, kilkakrotnie zresztą ponawiana (nie można więc odmówić Wielkopolanom męstwa), nie mogła przynieść sukcesu — obóz był nie do zdobycia bez użycia artylerii i piechoty, a te pozostawiono w obozowisku.

Tymczasem pozostali przy życiu niżsi rangą dowódcy najemników krzyżackich zaprowadzili porządek w wycofującej się jeździe, uszykowali ją na nowo i wrócili na pole bitwy. Ich powrót w zamieszaniu bitewnym nie został nawet początkowo zauważony przez Polaków. Część powracających na pole walki najemników uderzyła na skrzydła polskiej jazdy, atakującej nieskładnie i nieskutecznie tabor, a ta część, która przedostała się do Chojnic, prawdopodobnie połączyła się z oddziałem przygotowanym przez von Plauena do dywersyjnego uderzenia na polskie tyły. W bitwie nastąpiła zmiana na korzyść strony krzyżackiej, ale nie było jeszcze oznak zbliżającego się niepowodzenia strony polskiej. Oddziały wielkopolskie wciąż miały przewagę, szwankowało natomiast dowodzenie, a żaden z polskich dowódców nie usiłował skoordynować działań. Nie miał też wpływu na przebieg bitwy nominalny naczelny dowódca — król Kazimierz Jagiellończyk — jego stanowisko dowodzenia było zbyt oddalone od pola walki, a jedyna droga, którą można było wysyłać rozkazy, prowadziła przez zatłoczoną groblę. Dochodziło też w oddziałach polskich do różnego rodzaju aktów niesubordynacji, nawet do opuszczania szeregów w celu odstawienia na tyły wziętych do niewoli przeciwników lub zdobytego łupu.

trzecia  faza bitwy pod Chojnicami

8 - Zaskakujący atak ponownie zebranej kawalerii „krzyżowców”. Zaskoczeni Polacy wycofują się, ale stawiają jeszcze opór (10).

9 - Do ataku przystępują również ci kawalerzyści, którzy umknęli do obozu. Ogień artylerii z obozu dalej masakruje ściśnione szeregi Polaków.

11 - Oddział von Plauena rozbija osłonowy hufiec polski, po czym podpala obozy. Ogólna panika i ucieczka obozowej czeladzi.

12 - Widok płonącego obozu wywołuje powszechną panikę pospolitego ruszenia. W ucieczce ratują oni hufiec króla i zaciężnych, którzy przy moście organizują obronę.

13 - Powszechna ucieczka Polaków. „Krzyżowcy” atakują uciekających, przyczyniając się do kompletnego pogromu.

Na tym etapie bitwy do akcji wkroczył Henryk Reuss von Plauen, nazywany przez Mariana Biskupa „młodszym” , który przystąpił do realizacji planu ułożonego przez Szumborskiego. Dokonał on na czele oddziału liczącego około 500 ludzi (chyba jednak liczba lekko zaniżona, jeśli przyjmiemy, że do miasta przedostała się część jazdy najemników) wypadu z miasta przez Bramę Gdańską na tylne straże i obozowisko polskie. Oddział ten, dowodzony oprócz von Plauena, także przez Wita von Schonburga i Jerzego von Schliebenena pojawił się dość niespodziewanie dla polskiej straży tylnej, zaabsorbowanej bardziej śledzeniem bitwy niż obserwowaniem miasta i był dla polskich żołnierzy, stanowiących osłonę obozu, prawdziwą niespodzianką. Wśród zaskoczonej straży tylnej złożonej z lekkokonnych, źródła nie podają niestety jej liczebności, powstała panika, jezdni zaczęli uciekać, pozostawiając obóz i nieliczną piechotę bez osłony. A polski obóz, w odróżnieniu od taboru przeciwnika, nie był przygotowany do walki. Wynikało to między innymi z charakteru obozowiska, zgromadzenia w nim różnorodnych pojazdów nieprzystosowanych do utworzenia z nich prowizorycznej twierdzy, zresztą nikt nie myślał o takim jego urządzaniu, bo w założeniu miała to być bitwa zwycięska.

Wiadomości o tym, co wydarzyło się na tyłach, dotarły szybko do walczących na głównym polu bitwy — rzecz to znamienna, że wiadomości, mogące wywołać panikę, a w tym przypadku wywołały ją bardzo szybko, docierają zawsze łatwiej i prędzej niż rozkazy. Wyolbrzymiona plotka i niezbyt pomyślny do tego czasu wynik walki o tabor przeciwnika, a także pojawienie się na polu walki wracającej już w szyku jazdy krzyżackiej spowodowały popłoch. Gdy jeszcze zauważono wznoszące się nad miejscem, gdzie pozostawiono obóz, smugi dymu (w zamieszaniu ogień mógł powstać przypadkowo, ale mogli go wzniecić żołnierze von Plauena w celu zasygnalizowania Szumborskiemu swojej obecności), rycerze wielkopolscy przestali myśleć o walce, uznali ją już za przegraną, wpadli w popłoch i szukali ratunku w ucieczce. Część z nich, bardziej zdyscyplinowana (być może niewielka grupa nadwornych rycerzy lub najemnicy i zaciężni), dążyła jednak na poprzednie stanowiska, licząc, że tam znajdą dowódców i rozkazy do dalszej walki, część natomiast pragnęła już tylko uratować swój dobytek, który znajdował się w obozie, inni uciekali bezładnie w kierunku Tucholi, a nawet na Człuchów. Ostatnią próbę odwrócenia niekorzystnej sytuacji podjął król ze swoim pocztem, starając się powstrzymać w pobliżu grobli uciekających, ale nikt na nich nie zważał, zostali zepchnięci przez masę uciekających.

Atakująca jazda krzyżacka, dowodzona znów przez Bernarda Szumborskiego, zepchnęła część polskich żołnierzy na bagno, gdzie wielu z nich utonęło (od czasu bitwy bagno to nazywane było Heerbruch, co oznacza „pańska zapadlina”). Szumborski wydostał się z niewoli, która zwyczajem rycerskim nie oznaczała spętania jeńca, lecz odebranie od niego zobowiązania, że zapłaci za siebie okup, a przyrzekł to Mikołajowi Skalskiemu, który wziął go do niewoli; okup został później zapłacony przez wielkiego mistrza krzyżackiego.

Po rozbiciu wojsk polskich walka w zapadającym już zmroku przeniosła się na prawy brzeg jeziora, gdzie nastąpiło połączenie wojsk krzyżackich z oddziałem von Plauena. Tam zaatakowano resztki piechoty i czeladzi polskiej broniącej się jeszcze w obozie. Ale była to obrona nieskuteczna, bo obóz nie był warowny, stanowił jedynie skupisko pojazdów. Nie pomogły także wysiłki króla i jego świty, paniki nie udało się opanować, ucieczka trwała nadal. Wreszcie króla zagrożonego wzięciem do niewoli, a może nawet śmiercią, siłą wyprowadzono z niebezpiecznego miejsca. Król wraz ze swoją świtą uciekł w końcu do miejscowości Mrocza, gdzie dotarł przed nocą. Mrocza jest oddalona od Chojnic o około 45 km, należy więc przypuszczać, że król nie został zbyt długo na miejscu walki, aby uporządkować wojska, co zresztą było niewykonalne. Z okrążenia wydarła się także część wozów. Uciekający żołnierze pospolitego ruszenia liczyli jeszcze, że przeciwnik zajmie się teraz rabunkiem obozu i zaprzestanie pogoni. Ale srodze się przeliczyli, to nie byli niekarni żołdacy, ale zawodowcy, dlatego też pościg trwał do późnej nocy, a uciekających zabijano i brano do niewoli nawet w odległości 25 km od pola bitwy.

Trwająca niespełna trzy godziny bitwa (a także kilkugodzinny krzyżacki pościg) zakończyła się całkowitą klęską strony polskiej. W bitwie poległo 60 rycerzy (liczba chyba jednak nieco zaniżona), ale w sumie, wraz z pocztowymi, czeladzią i piechotą, zginęło (według różnych źródeł i szacunków) aż od 3000 do 7000 tysięcy ludzi (choć ostatnia liczba jest chyba jednak zawyżona). Do niewoli dostało się około 300 rycerzy, nie licząc pachołków i strzelców konnych; nie była to liczba duża, można więc wysnuć wniosek, że dla wielu ucieczka zakończyła się pomyślnie. Wśród jeńców byli przedstawiciele możnowładztwa, w tym aż trzech dowódców, a nawet kilku bojarów litewskich z otoczenia królewskiego, co pośrednio świadczy o tym, że otoczenie to było bardzo zagrożone. Największe straty poniosła jednak szlachta wielkopolska, bo to z niej rekrutowała się przecież prawie cała armia, do niewoli dostało się 117 jej przedstawicieli, gdy tymczasem znalazło się w niej tylko 18 szlachciców z Kujaw. Do niewoli dostali się także przedstawiciele szlachty pomorskiej, między innymi Jan z Jani i Stefan z Czapielska, i dowódców wojsk zaciężnych i najemnych, Janusz Kołudzki i Piotr Schoff, a także dowodzący chorągwią dworską Idzi Suchodolski. Krzyżacy zdobyli także 5 chorągwi, 2000-3000 wozów z bronią i żywnością i całą artylerię (16 dział). W ręce krzyżackie dostała się w wyniku śmierci podkanclerzego królewskiego Piotra ze Szczekocin mała pieczęć królewska.

Straty przeciwnika były dużo mniejsze — w sumie poległo około 100 rycerzy (wśród nich wspomniani wyżej książę Rudolf i von Aschpan oraz Jerzy Wedel i Czech Jan Wischkowitz). Liczba poległych pocztowych i piechoty nie jest znana, ale jest pewne, że przewyższała liczbę rycerzy kilka lub nawet kilkunastokrotnie. Nie jest też znana liczba rannych, w źródłach można spotkać tylko wzmiankę, że było ich dużo..."


Fragment książki: BERNARD NOWACZYK "CHOJNICE 1454 ŚWIECINO 1462" s. 91-110

Szukaj:


Strona główna Władcy Ważne bitwy Polityka prywatności Antykwariat Księga gości