Warna 1444

"...Wojska Władysława III weszły głęboko w obszar operacyjny wroga i nagle zamiast spodziewanego korpusu osłonowego natknęły się na główne siły tureckie. Wycofanie się tą samą drogą nie mogło zakończyć się powodzeniem. Teren był ogołocony z żywności i furażu, a armia składająca się w dużej części z piechoty i wozów bojowych nie miała szans na ucieczkę przed bardziej manewrową, lżej wyposażoną jazdę turecką. Odwrót przez lesiste tereny Dobrudży, w dodatku słabo zamieszkałej, trzeba by obliczyć - jak stwierdza Długosz - „... najmniej na osiem dni drogi".

Nocą z 9 na 10 listopada 1444 roku Władysław III Jagiellończyk zwołał naradę dowódców. Zarysowały się dwie koncepcje działań bojowych. Zdając sobie sprawę z przewagi liczebnej wojsk sułtańskich Cesarini proponował przejście do obrony. Postulował zamknięcie się w wagenburgu - obozie warównym - i trwanie w uporczywej obronie, do momentu nadejścia (przecież obiecanej) pomocy ze strony republik włoskich, Bizncjum i floty papieskiej. Takie rozwiązanie poparło część dowódców węgierskich. Hunyadi natomiast uważał, że jedynie wydanie walnej bitwy może przynieść korzystne rozstrzygnięcie. jego zdaniem obrona w oparciu o wagenburg była ryzykowna z dwojakiego punktu widzenia. Po pierwsze - zgromadzonej w obozie żywności mogło zaledwie wystarczyć na kilka dni, a armia otoczona przez wroga, nękana widmem głodu, szybko ulegnie demoralizacji. Po drugie - nic nie zwiastowało, aby szybko mogła nadejść pomoc, a pogarszająca się wciąż pogoda i wzburzone morze stawiało pod znakiem zapytania możliwość dopłynięcia w rejon Warny floty papieskiej. Hunyadi uważał, że zamykając się w obozie okaże się swoją słabość przeciwnikowi i negatywnie wpłynie na morale własnych oddziałów. Trzeba uderzyć wszystkimi siłami - argumentował - i wówczas albo odniesiemy zwycięstwo, albo zginiemy z godnością w otwartej walce jak przystało na rycerzy. W najgorszym wypadku zamierzał silnym natarciem przebić się przez szyki tureckie i wyjść z okrążenia. Starcie w takim wypadku przybrałoby charakter bitwy o przebicie a front armii królewskiej byłby zwrócony w kierunku zachodnim. W tym samym czasie zwiad prowadził intensywne rozpoznanie i alarmował zgromadzonych na naradzie dowódców o tureckich przygotowaniach do walki i o możliwościach jej rozpoczęcia w każdej chwili.

Władysław III poparł koncepcję Hunyadiego i zapadła decyzja o wydaniu nieprzyjacielowi w dniu następnym walnej bitwy. Widocznie obaj wodzowie stracili nadzieję na pomoc sprzymierzonych, skoro nie brali pod uwagę koncepcji stoczenia bitwy obronnej w oparciu o warneński system fortyfikacyjny. Plan Hunyadiego wydawał się prosty i jedyny, jaki można było przyjąć w tej sytuacji. Dawał też pewną możliwość na wypadek przegranego starcia. Liczono się z tym, że bitwa będzie ciężka i krwawa, a straty jakie nawet w wypadku zwycięstwa Turków poniesie armia sułtana będą tak duże, iż skutecznie powstrzymają go przed atakiem na wycofujące się w szyku taborowym oddziały chrześcijańskie. Przewidywano, że formacja janczarów, która jako jedyna byłaby w stanie rozerwać tabor bojowy będzie tak osłabiona w wyniku ciężkich bojów, że nie sprosta temu zadaniu. Plan więc był realny i nawet wyznaczono kierunki odwrotu ku Dobrudży, gdzie można było pokusić się o zastosowanie odwrotu w szyku taborowym. O atmosferze narady świadczy fakt, że w ferworze sporów wysunięto też propozycję „porzucenia taborów i piechoty na pastwę przeciwnika i pospiesznej ucieczki". Dzięki zdecydowanej postawie króla i Hunyadiego koncepcja ta została odrzucona. [...]

Jan Grzegorzewski uzupełniając ten opis dodaje, iż teren, na którym „odbył się epokowy bój (...) przedstawia równinę (około 9 km największej długości i 7 km największej szerokości) ciągnącą się od zatoki warneńskiej, w kierunku południowo-zachodnim ku Dobryczowi obrzeżoną od północy Wzgórzami Frangijskimi (...) od południa Jeziorem Dewneńskim, lekko pochylającą się ku temu ostatniemu, przerżniętą łożyskami paru wyschniętych strumieni, w części wschodniej falistą i pogarbioną niskimi pagórkami, a tu i ówdzie na całej przestrzeni ujawniającą sztuczne, sporadyczne kurhany i mogiły. Grunt lekko piaszczysty, scalony burzanami i gdzieniegdzie uprawą rolną, ku jeziorze błotnisty". [...]

Tak więc ukształtowanie terenu i przewaga liczebna wroga miały wpływ na taką, a nie inną formę szyku bojowego. Na lewej flance naturalną barierą obronną o długości około 15 km było Jezioro Dewneńskie i bagna rzeki Prowadijskiej, zamknięte od zachodu wzniesieniami dochodzącymi do 300 m. n.p.m. Dobrym więc miejscem do rozegrania bitwy była równina położona na zachód od Warny o długości około 10 i szerokości 7 km, ograniczona z kolei od północy pasmem Wzgórz Frangijskich.

Obszar ten był dość trudny do właściwego rozmieszczenia wojsk. Wydawał się bardziej korzystny dla armii tureckiej, której przyszło prowadzić działania od strony Wzgórz Frangijskich. Ich pozycje pozwalały na wgląd w pole walki i kontrolowanie ruchów przeciwnika oraz elastyczne reagowanie na jego poczynania. Teren wyraźnie był pochylony w stronę Warny schodząc stopniowo z 300 m. n.p.m. do kilkudziesięciu lub nawet kilkunastu. Największe niebezpieczeństwo dla armii królewskiej, skoncentrowanej na równinie rozciągającej się pod murami Warny, czaiło się od strony Wzgórz Frangijskich. Zarówno teren, jak i przewaga liczebna nieprzyjaciela nie stwarzały zbyt dogodnych warunków do działań manewrowych. W wypadku ewentualnej porażki jedyną drogą ratunku było przebicie się przez pierwsze linie wroga i wycofanie się bezdrożami Dobrudży w kierunku Dunaju. W dodatku w czasie formowania szyków bojowych zdecydowano się na wycofanie załóg z okolicznych twierdz, aby nie uszczuplać i tak już nielicznej własnej armii. Nie zdecydowano się nawet na obsadzenie Warny, kiedy załoga turecka wycofała się przed wojskami krzyżowców. Miasto pozostało w rękach mieszkańców, którzy wprawdzie podporządkowali się Władysławowi III, ale nie mieli zamiaru podjąć żadnej współpracy. Zamierzali poddać się zwycięzcom. Decyzja więc o wycofaniu załóg z Kalakry, Galaty i Warny okazała się w konsekwencji fatalną. Odbierała bowiem możliwość schronienia się za murami tych fortyfikacji na wypadek porażki i jak się przekonamy odegrała dużą rolę w trakcie bitwy.

Przez całą noc obie strony formowały szyki bojowe i intensywnie się przygotowywały do generalnego starcia prowadząc rozpoznanie terenu i przeciwnika. Aby najlepiej wykorzystać posiadane siły i środki Hunyadi zdecydował się na ustawienie wojsk chrześcijańskich w formie wachlarza, na łuku długości około 3 km. Można się zastanawiać, czy front nie był za bardzo rozciągnięty dla tak szczupłych sił? Wielu historyków na tak postawione pytanie odpowiada twierdząco (np. Potkowski). Sądzę, że Hunyadi starał się tak uformować szyki (od Jeziora Dewneńskiego do Wzgórz Frangijskich), aby uniemożliwić nieprzyjacielowi wykonanie manewru oskrzydlającego. Zgodzić się jednak wypada z tezą, że miało to wpływ na sprawność dowodzenia. Środek był wysunięty do przodu z lekko cofniętymi do tyłu skrzydłami. Siły, których liczbę początkowo szacowano na około 20 tysięcy, w istocie były skromniejsze ze względu na straty poniesione podczas walk w rejonie Szumen, Tyrnowa i Prowadiji. Całość została podzielona na trzy korpusy: prawe skrzydło, centrum i lewe skrzydło. Zajęły one pozycje od miejscowości Planowa, położonej u podnóży Wzgórz Frangijskich na prawym skrzydle, po bagna przylegające do Jeziora Dewneńskiego, w rejonie dzisiejszego rozwidlenia szosy w kierunku na Golama Franga i Kamenar. Takie ustawienie miało zabezpieczyć wojska królewskie przed ewentualnym ich oskrzydleniem. Na prawym skrzydle, najsłabszym, uformowano 5 chorągwi rycerskich, z których 4 stanowiły wojska dowodzone przez: biskupa Bośni - Rafała z Zegew Herczega, egerskiego biskupa Szymona Rozgonyego, chorwackiego bana - Franca Tallocziego i biskupa Waradynu Jana Dominisa. Piątą chorągwią rycerzy krzyżowców dowodził kardynał Cesarini. Oddziały Dominisa były trochę cofnięte i stanowiły odwód strategiczny prawego skrzydła. W skład korpusu prawego skrzydła wchodziła też polska chorągiew pod komendą Leszka Bobrzyckiego.

Korpus był dodatkowo wzmocniony przez czeską piechotę i rycerski obóz warowny - wagenburg. Był to żołnierz zaprawiony w bojach, doświadczony i potrafiący znakomicie się bronić w obozie warownym, a prowadził go do boju - znany już nam z pierwszej wyprawy - hetman Jan Ćapek z Sań. Podporządkowano mu część bułgarskich ochotników, których liczbę Radi Carew w artykule „O bitwie pod Warną", opartym na odnalezionych zapiskach Jana Śliwy, dziesiętnika z oddziałów czeskich, ocenia na 700 ludzi. Wydaje się to jednak liczbą tylko trochę przesadzoną. Wagenburg tworzył prawdziwą ruchomą fortecę, poprzez system wozów powiązanych łańcuchami. Na wozach stały małokalibrowe działa, a za wozami piechota uzbrojona w arkebuzy, kopie, rohatyny, topory bojowe, buzdygany, łuki, gotowa w każdej chwili do odparcia ataku nieprzyjaciela. Długie kopie dodatkowo były zaopatrzone w haki, przy pomocy których można było ściągać z koni atakującą jazdę. Wagenburg, w zamyśle Hunyadiego, miał nie tylko powstrzymać turecki atak, ale i ułatwić wykonanie manewru w kierunku północno-wschodnim. Niektóre źródła wspominają, że znajdowała się tam pewna liczba machin miotających, o których wykorzystaniu podczas bitwy nie udało się znaleźć żadnych informacji.

Cytowany już tu Popow uważa, że korpus prawego skrzydła nie miał dowódcy i dlatego poszczególne chorągwie działały samodzielnie, nie zawsze w interesie całości sił tego skrzydła. Nie sądzę jednak, aby tak wytrawny wódz jak Hunyadi popełnił taki błąd. Większość autorów podaje, że wojskami prawego skrzydła dowodził biskup Waradynu - Jan Dominis. Niektórzy zaś wymieniają kardynała Cesariniego. Wydaje się, że rację mają ci pierwsi. Cesarini w tym czasie przeżywał ciężkie chwile. To do niego kierowano pretensje za brak współdziałania z wojskami bizantyjskimi i flotą papieską. Szybko tracił znaczenie i powagę: „Z roli przywódcy krucjaty stał się naraz najbardziej znienawidzonym człowiekim w armii" - konstatuje Michałek. Wojska, którymi dowodził, były najbardziej zdemoralizowane i skore do odwrotu, a nawet ucieczki, a on sam załamany psychicznie. W takim stanie nie mógłby podołać obowiązkom dowódcy prawego skrzydła.

Siły prawego skrzydła składały się z rycerstwa ciężkozbrojnego i lekkiej jazdy wołoskiej. Liczyły w sumie około 6,5 tysiąca żołnierzy ustawionych w dwóch rzutach: w pierwszym - 5 chorągwi rycerskich (około 2,5 tysiąca ludzi, w tym 600 rycerzy) oraz część jazdy wołoskiej; w drugim - umieszczono pozostałe siły lekkiej jazdy wołoskiej, które miały stanowić odwód strategiczny. Oddziały Wołochów szacowano na około 4 tysiące ludzi. Za nimi uformowano tabor bojowy, w rozwidleniu dróg wyprowadzających z Warny w kierunku Dobrudży i z Warny na południe - na Burgas. Stąd już niedaleko był usytuowany główny obóz wojsk królewskich, oparty plecami o mury Warny i Morze Czarne.

Położenie wojsk prawego korpusu nie było łatwe. Zostały one uformowane w dolinie, a nieprzyjaciel obsadził zalesione wzgórza, które górowały nad równiną i stanowiły niemałą przeszkodę na wypadek konieczności podjęcia działań ofensywnych. Ewentualny atak chorągwi rycerskich pod górę odbierałby im siłę uderzeniową. Na prawo od pozycji rozciągał się zalesiony obszar bezdroży, który stanowił jedyną drogę odwrotu, a zarazem umożliwiał armii tureckiej prowadzenie działań oskrzydlających. Głównym więc celem korpusu miało być niedopuszczenie do oskrzydlenia wojsk chrześcijańskich oraz zabezpieczenie ewentualnych dróg odwrotu.

W centrum ugrupowania chrześcijańskiego zostały uformowane dwie chorągwie: królewska oraz św. Jerzego, składająca się z doborowego ciężkozbrojnego „najlepiej okrytego" rycerstwa polsko-węgierskiego. Całość liczyła około 4 tysięcy, z czego Polacy stanowili połowę. (Beheim) W korpusie centralnym walczyło około 1000 rycerzy, w tym pewna liczba najemników. Dowódcą tych sił był król Władysław III Jagiellończyk, zaś chorągiew św. Jerzego miał prowadzić do boju ban węgierski Stefan Batory (Bathory). Pod jego komendę oddano oddziały pochodzące z pogranicznych rejonów Węgier (bataliony: transylwański, sekajski i komitatu Temesz) oraz piechotę najemną. Oddział przyboczny króla składał się z 500 rycerzy najlepiej uzbrojonych i wyćwiczonych, doświadczonych w wielu bojach. Powszechnie uważano, że w skład korpusu centralnego wchodziły najlepsze oddziały w całej armii. Chorągwie ustawiono w dwóch liniach: w pierwszej - Polacy; w drugiej - Węgrzy. Król rozwinął stanowisko dowodzenia na niewielkim pagórku (dziś mieści się tu stacja benzynowa), w odległości zaledwie 1,5 km od pozycji janczarów. Ich przygotowany do walki czworobok był dobrze widoczny, a szczególnie dwa wzgórza blisko siebie położone: Sandżak tepe i Murad tepe, gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia sułtana. Wśród wojsk królewskich, jak zgodnie twierdzą badacze bułgarscy, stanęły do walki nieliczne oddziały Bułgarów, którzy podczas drugiego pochodu dołączyli do armii królewskiej. Część bułgarskich ochotników - jak już wspomniałem - walczyła pod komendą Jana Capka z Sań. W pewnej odległości za ugrupowaniem ustawiono tabor, tuż przy drodze wyprowadzającej z Warny na południe. Warto w tym miejscu przypomnieć, że król był cierpiący, dokuczał mu wrzód na lewej nodze. Nad tymi oddziałami powiewały dumnie chorągwie: królewska i św. Jerzego. Naprzeciw tego ugrupowania formowało się lewe skrzydło wojsk Murada II.

Na lewym skrzydle wojsk chrześcijańskich, w dwóch rzutach, ugrupowano 5 chorągwi: węgierską, transylwańską i 3 prywatnych węgierskich magnatów. W pierwszym rzucie stanęło rycerstwo węgierskie w szyku kolumnowym; w drugim chorągwie lekkie (karuce). W tym korpusie znalazły się oddziały złożone z doświadczonych żołnierzy, w sumie około 6 tysięcy konnicy, w tym ponad 600 rycerzy. Peter Chadżywanow oblicza siły tego skrzydła na 4-5 tysiący ludzi. Wydaje się jednak, że musiały być znacznie większe, skoro Hunyadi przewidywał dla nich wykonanie zadań rozstrzygających w bitwie. Niektórzy historycy (np. K. Olejnik) uważają, że siły te „stanowiły nieomal połowę armii królewskiej". Dowództwo nad całością tych wojsk powierzono szwagrowi Hunyadiego - Michałowi Szylagi, znanemu także jako Kara Michaił. Węgierskimi oddziałami nadwornymi dowodził Laszlo Laszonczi. Tu też znajdowało się stanowisko głównodowodzącego bitwą - Hunyadiego. Pozycja była dobra, nie groziło jej oskrzydlenie, bo opierała się lewym skrzydłem o Jezioro Dewneńskie. Drugi rzut tego ugrupowania stanowiła lekka jazda transylwańska, zdolna do szybkiego manewru. Za nią, w odległości strzału z kuszy (300-400 m), ustawiono wozy taboru bojowego, umieszczając w nim piechotę, artylerię, zapasowe kopie i konie.

W każdym z trzech taborów, luźno stojących na tyłach, znajdowało się po około 70 wozów. Prawdopodobnie nie były związane łańcuchami, za to zaopatrzone w osłony z desek, tak aby można było w każdym miejscu i w dowolnym czasie otworzyć tabor i wysunąć piechotę do walki z lekko-zbrojnymi oddziałami tureckimi. Uwaga ta odnosi się do taborów ustawionych za lewym skrzydłem i centrum ugrupowania wojsk chrześcijańskich. Wydaje się, że tabory prawego skrzydła były uformowane w wagenburg. Ufortyfikowano również główny obóz sił królewskich, aczkolwiek składał się on tylko ze zwykłych wozów. Załogę takiego wozu bojowego stanowiło 20 ludzi, w tym 4-8 strzelców z kuszami, 2 strzelców z rusznicami, a reszta była uzbrojona w broń sieczną i cepy. Palatio wspomina, że nie łączono tych wozów w tabory obronne prawdopodobnie wyznaczając im zadania osłony poszczególnych chorągwi, jak też obrony przed oskrzydleniem. Takie ugrupowanie taborów i zgromadzonej w niej piechoty dawało dobre efekty w walce z lekkozbrojnymi oddziałami tureckimi, które potrafiły podczas walki przedrzeć się na skrzydło i boki ugrupowań rycerskich uformowanych w luźny szyk kolumnowy. Gdy jednak natykali się na piechotę uzbrojoną w kusze i łuki byli bezradni i ponosili duże straty. Taborom przewidywano w tej bitwie dwie nie mniej ważne funkcje. Po pierwsze - chorągwie, które wracały z szarży miały szanse na bardzo szybkie uzupełnienie kopii i otrzymanie zapasowych koni. W ten sposób łatwo mogły się przeformować i ponownie ruszyć do boju. Po drugie - na wypadek przegranego starcia chorągwie powinny się schronić za linię wozów i wraz z piechotą prowadzić obronę. Jak już wspomniałem, główny obóz armii królewskiej umieszczono pod murami Warny. Ugrupowano w kształt taboru obronnego i odpowiednio ufortyfikowano. Na wozach taborowych umieszczono lekkie działa, które raczej odstraszały (głównie konie) jak raziły przeciwnika. Usytuowanie taboru głównego tuż pod murami Warny miało uniemożliwić wojskom tureckim wyjście na tyły armii chrześcijańskiej.

Ocena ugrupowania wojsk chrześcijańskich, aczkolwiek niepozbawiona pewnych mankamentów, raczej wypada pozytywnie. Jak się wydaje, uwzględniono zarówno warunki pola walki, jak i charakter przyszłego boju. Za błędne niektórzy uznają umieszczenie na prawym skrzydle ciężkozbrojnych wojsk zaciężnych, co - biorąc pod uwagę konfiguracje terenu - nie pozwalało na dobre wykorzystanie ich walorów bojowych. Drugim błędem było wycofanie załóg z twierdz i nieobsadzenie bram Warny. Wielu autorów uważa jednak taki sposób ugrupowania za maksmalnie optymalny. Znakomicie wykorzystano konfigurację terenu, a wojska uformowano na możliwie najwęższym odcinku pomiędzy Jeziorem Dewneńskim a Frangijskim Płato (w linii prostej około 3 km).

Piechota armii chrześcijańskiej, którą większość historyków szacuje na 4 tysiące ludzi była uzbrojona w łuki, kopie, kusze, topory i ręczną broń palną - tzw. arkebuzy. Łucznicy znajdowali się przeważnie w oddziałach z Bośni, Chorwacji i Transylwanii. Warto podkreślić, że poszczególne oddziały piechoty różniły się od siebie zarówno uzbrojeniem, jak i poziomem wyszkolenia. Konnica była wyposażona w szable i dwie ostre kopie. Rycerstwo i część koni zakute w ciężkie zbroje. Nie posiadała ich jazda wołoska. Za to jej walorem był ruch i możliwość szybkiego manewru. Artylerię stanowiły małokalibrowe działa, umieszczone głównie na wozach, dla obrony wagenburga i strzelające najczęściej kamiennymi lub żelaznymi kulami. Niestety w ferworze walki często raziły i wroga i swoich. Niewiele relacji w ogóle wspomina o ich użyciu. Piszą o wykorzystaniu artylerii podczas bitwy anonimowe źródła tureckie. Bułgarski historyk Ognian Marinow uważa, że w bitwie pod Warną, po raz pierwszy na bałkańskich ziemiach została wykorzystana broń palna i to zarówno przez stronę chrześcijańską, jak i Turków. Wspomina też o użyciu ręcznej broni palnej, bombard. Stosunkowo niewielka liczba dział nie mogła zaważyć na losach tej bitwy.

Całość wystawionych do boju sił chrześcijańskich, jak się wydaje, nie przekraczała 20 tysięcy żołnierzy. Armia była wielonarodościowa. Składała się z: Węgrów, Polaków, Siedmiogrodzian (Sasi i Rumuni), Czechów, Bułgarów oraz najemników i rycerstwa z Zachodniej Europy. Należy podkreślić, że w większości były to oddziały ciężkozbrojnej jazdy rycerskiej oraz lekkiej jazdy wołoskiej (15-16000). Naczelne dowództwo powierzono Hunyadiemu. Jednak obecność króla Władysława III Jagiellończyka, nominalnego dowódcy na polu walki, stwarzała pewne problemy w dowodzeniu. Doświadczono już tego podczas pierwszej wyprawy. Większość autorów uważa, że morale armii królewskiej było dobre, przynajmniej do czasu, kiedy to do żołnierzy dotarła świadomość, że mają przed sobą główne siły tureckie, które kilkakrotnie przewyższają własne. Wówczas to dyscyplina uległa wyraźnemu pogorszeniu, a do niektórych oddziałów wdzierała się wręcz panika, np. w chorągwi dowodzonej przez kardynała Cesariniego (Popow).

Hunyadi przedstawił obronno-zaczepną koncepcję bitwy. Zdając sobie sprawę, że należy uniknąć ataku na pozycję janczarów, których uważano za najlepszą turecka formację, wybierano taki wariant bitwy, który miał ich eliminować w pierwszym etapie walk. Ataki tureckiej konnicy chciano neutralizować zdecydowanymi, krótkimi szarżami rycerstwa, które po wykonaniu uderzenia miało powracać na poprzednio zajmowane pozycje. Taka taktyka powinna doprowadzić do załamania morale w szeregach tureckiej jazdy, która zniechęci się do dalszych działań i wycofa z pola bitwy, co w przeszłości zdarzało się nie tak rzadko. Ewentualne „włamania" w szeregi własne miano likwidować przy pomocy piechoty i kontrataków odwodów. Centralnemu korpusowi powierzono zadanie „wiązania" korpusu janczarów, który miano atakować tylko w przypadku, gdyby opuścił on swoją ufortyfikowaną i przygotowaną do działań defensywnych pozycję. Centrum miało też uniemożliwić sułtanowi użycie odwodów. Atak na ufortyfikowaną pozycje janczarów przewidywano tylko w momencie wycofania się tureckiej konnicy z pola bitwy. Plan bitwy wydawał się więc klarowny i mający duże szanse powodzenia, pod warunkiem, że będzie wykonany precyzyjnie i z dużą konsekwencją.

W nocy z 9 na 10 listopada 1444 roku sułtan Murad II ugrupował swoje siły w odległości 1,5-2 km. od pozycji wojsk chrześcijańskich. Był zadowolony, że udało mu się zmusić przeciwnika do przyjęcia bitwy na Nizinie Warneńskiej. Doceniał walory tego miejsca, a niektórzy kronikarze piszą, że już po opuszczeniu Adrianopola i pośpiesznym marszu na północ myślał o starciu z chrześcijanami w takim terenie, gdzie zostaną oni pozbawieni możliwości manewru. Za właśnie takie miejsce uważał dolinę rozciągającą się na zachód od Warny.

Armia turecka przyjęła ugrupowanie tradycyjne, typowe dla innych wcześniejszych starć z wojskami europejskimi. Została uformowana w jednej linii. Na prawym skrzydle znalazła się jazda: timuriati i spahisi w sile około 10 tysięcy pod komendą bejlerbeja Rumelii Dawuda paszy. Ustawiono ją na wschód od miejscowości Pasza-kiój (dziś Władysławowo), na rozległej równinie. Oddziały te pochodziły z Rumelii, europejskiej części Turcji i były bardziej doświadczone w walce z „niewiernymi". Były też lepiej uzbrojone i dosiadały cięższych koni. Stwarzało to szansę przeciwstawienia się europejskiemu rycerstwu. Na lewym skrzydle bejlerbej Anatolii Karadża beg miał poprowadzić do boju wojska pochodzące z Azji, głównie konnicę: spahisów i timuriatów. Ulokowały się one na wzgórzach rozciągających się na południowy zachód od miejscowości Golama Franga (dziś Kamenar) w odległości 2-2,5 km. od wzgórz Sandżak tepe i Murad tepe. Zgodnie z orientalną tradycją jazda była ustawiona w 5 linii, a sposób w jaki walczyła dobrze scharakteryzował Michałek - „Pierwsza linia walczyła w szyku rozproszonym, następne składały się z oddziałów coraz ciężej uzbrojonych. Najsilniejsza była czwarta linia nazywana (...) „wieczorem wstrząsu", składająca się z ciężkozbrojnych spahisów". Szli do boju w odrębnych kolumnach, usytuowanych od siebie w pewnej odległości. Bezpośrednio przed konnicą uformowano w dwóch szeregach oddziały piechoty i jazdy: w pierwszym akindży (jazda), a w drugim azapi (piechota). Ich liczbę, która stanowiła swoiste dopełnienie tureckiej armii i biła się głównie o łupy, szacuje się na 10 do 13 tysięcy. Otrzymały one zadanie zaatakowania przeciwnika przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ogółem siły lewego skrzydła są szacowane na około 30 tysięcy wojska.

Oba skrzydła były ubezpieczone dodatkowo przez oddziały spahisów, liczące około 3 tysiące żołnierzy. Konnica lewego i prawego skrzydła była formowana w odrębne pododdziały, szwadrony i pułki i stała w linii frontu w pewnej odległości od siebie, lecz w taki sposób, aby mogła współdziałać lub udzielać sobie pomocy w konkretnej potrzebie. Zwiększało to jej ma- newrowość i skuteczność na polu walki.

W samym centrum ugrupowania, w rejonie dwóch wzgórz (mogił trackich), na wysokości ostatniego rzędu konnicy, uformowano czworobok janczarów (jeni czari - nowe wojsko; jednostka elitarna) w sile około 5 tysięcy (niektóre źródła mówią nawet o 10 tysiącach) pod dowództwem Jazydży Togena. Ich pozycja była zabezpieczona wilczymi rowami, a czworobok otoczony wbitymi w ziemię zaostrzonymi palami pochylonymi w stronę skąd można się było spodziewać ataku wroga. Wykopany z przodu głęboki rów osłaniali jeźdźcy na dromaderach, które miały za zadanie płoszyć konie atakujących. Na wypadek ataku piechota janczarów wbijała w ziemię wysokie tarcze, tworząc swoistą palisadę, zza której raziła wroga z łuków. W tylnej części czworoboku janczarów, na wzgórzu Murad tepe znajdowało się stanowisko dowodzenia sułtana. Był otoczony ze wszystkich stron janczarami i chroniony przez gwardię przyboczną, która miała czuwać nad jego bezpieczeństwem. Przed jego namiotem powiewał na wietrze, wetknięty na lancę, tekst traktatu szegedyńskiego, który miał zaświadczać o wiarołomstwie chrześcijan. Z tyłu pozycja dodatkowo była osłaniana przez nadworną konnicę - salizarów. Oddziały te składały się z żołnierzy doświadczonych w bojach, znakomicie wyćwiczonych i uzbrojonych. Nad nimi powiewały cztery chorągwie sułtańskie: pierwsza „... biało złotymi słowami pisana, tuż przy sułtanie tzw. „chorągiw wszelkich mocy"; druga - czerwona - salizarów, zaś janczarzy szli do boju pod dwiema chorągwiami: „... zieloną a czerwoną i (...) złotą a czerwoną".

Na lewym skrzydle, już poza szykiem, umieszczono nieregularne jednostki jazdy - akyndżych i piechoty azebeków. Ustawiono ich od północnego zachodu, poza wzgórzami, które otaczały równinę warneńską. Ukryte miały oczekiwać na dogodny moment do zaatakowania prawego skrzydła wojsk chrześcijańskich.

Za czworobokiem janczarów, w odległości 2-3 km, został ulokowany obóz turecki z dużą ilością wozów transportowych, namiotów, koni pociągowych i wielbłądów. Owe wozy transportowe i wielbłądy, jak podaje Długosz, były obładowane „jedwabiami, zasobami strzał i innych rzeczy do życia i wyprawy wojennych potrzebnymi". Zgodnie z tradycją przodków - nomadów - Turcy zabierali na wyprawy wojenne cały dobytek. Dlatego w obozie przebywało dużo sług, różnego rodzaju jednostek pomocniczych. Ważną rolę odgrywały pododdziały sanitarne i aprowizacyjne, zaopatrujące wojska głównie w wodę. Istnienie formacji sanitarnych chroniło armię przed epidemiami różnych chorób. Zdarzały się one znacznie rzadziej wśród wojsk tureckich, aniżeli miało to miejsce w armiach chrześcijańskich. Obóz też zgodnie z tradycją przodków nie był obwarowany. Chroniły go właśnie liczne wojska pomocnicze. One to wraz ze służbą obozową prawie zawsze były liczniejsze od regularnych formacji. Często też jednak, podobnie jak nieregularne oddziały, były rzucane do walki w beznadziejnych sytuacjach. Stanowiły łatwy łup dla przeciwnika, swoiste „mięso armatnie". Nie były zbyt cenione i często chętnie szafowano ich krwią.

Liczebność wojsk tureckich w bitwie pod Warną jest stosunkowo trudna do oszacowania. W źródłach spotykamy liczby od 40 do 200 000 żołnierzy. Hunyadi w liście do przyjaciela - Michała Orszaga - pisze o 105 tysiącach. Najbardziej prawdopodobną wydaje się cyfra 55 000 regularnego wojska, nie wliczając formacji pomocniczych i służby obozowej. Korpus janczarów, jak już wspomniałem, liczył około 5 tysięcy, gwardia przyboczna sułtana wraz z jazdą nadworną - około 2600 ludzi; jazda prawego skrzydła 15 000, a lewego do 12 000. Nieregularne formacje akyndżych i azebeków około 18-20 tysięcy. Liczbę jednak doborowych formacji, będących równorzędnymi partnerami dla rycerstwa europejskiego, szacować można na około 9600: 5000 janczarów, 3000 ciężkozbrojnych spahisów, gwardia osobista 1000 i jazda nadworna około 600 konnych.

Armia turecka nie miała prawdopodobnie artylerii i rycerstwa ciężko-zbrojnego, na wzór rycerstwa zachodnioeuropejskiego. Chociaż, z drugiej strony, cytowany już O. Marinow przypuszcza, że Turcy mogli posiadać broń palną, w tym i artylerię, zdobytą na chrześcijanach we wcześniejszych walkach, co nie wydaje się aż tak nieprawdopodobne. Wszak dysponujemy informacją, o użyciu artylerii podczas przeprawy wojsk sułtana przez Bosfor. Uzbrojenie armii tureckiej nieco się różniło od uzbrojenia wojsk Władysława III. Jazda turecka była lżejsza i zdolna do szybkich manewrów. Główną jej broń stanowiły cienkie kopie i ciężkie szable, dobrze wyostrzone, które po uderzeniu głęboko wrzynały się w ciało przeciwnika. Piechota dysponowała łukami, szablami i jataganami. Dodatkową broń ochronną janczarów stanowiły długie tarcze, o których wykorzystaniu była już tu mowa. Było to wojsko dobrze wyćwiczone i wyposażone. Panował w nim wysoki duch bojowy. O zdyscyplinowaniu, dobrym przygotowaniu do walki i wysokim morale armii tureckiej wspominają prawie wszyscy kronikarze.

Przejrzysta też była organizacja dowodzenia. Każda oddzielnie działająca grupa, każdy oddział, posiadał swoją komendę, a całością, z dogodnie usytuowanego stanowiska dowodzenia, dającego wgląd w pole walki, kierował sułtan Murad II. Stąd płynęły rozkazy do wszystkich oddziałów, zarówno skrzydłowych, jak i do janczarów. Pamiętnik janczara (Konstantego z Ostrowicy) wspomina, że sułtan miał prawie we wszystkich oddziałach swojej armii czausów (posłańców) - przemieszczcjących się na farbowanych koniach, którzy „... opatrywali, kto jakie męstwo uczyni i jak się kto ma ku bitwie", co dawało dobry przegląd sytuacji i umożliwiało sprawiedliwie nagradzać jak i karać. Stanowisko dowodzenia było dobrze zabezpieczone przez janczarów i gwardię przyboczną, a sułtan nie miał zwyczaju brać osobiście udziału w bitwach. W armii panowała wzorowa dyscyplina, a podstawowe siły były dobrze przygotowane do walki. Strategia oparta była na umiejętności organizowania współdziałania poszczególnych rodzajów wojsk, janczarzy i spahisi byli też dobrze zmotywowani do walki. Janczarzy odpowiadali piechocie zaciężnej w armii chrześcijańskiej, spahisi zaś - pospolitemu ruszeniu. Do niespodzianek, mających zaskoczyć przeciwnika (jak wspominają Zotikos i Chalkokondyles) miało być wykorzystanie wielbłądów, do płoszenia koni oraz ruchomego systemu obronnego, powstającego z palisady, organizowanego w razie potrzeby przez janczarów z dużych metalowych tarcz powbijanych w ziemię.

Wojska sułtana były prawie trzykrotnie liczniejsze od armii chrześcijańskiej. Ich front stanął naprzeciw centrum i lewego skrzydła przeciwnika, w odległości 1, 5 km, jak podaje w swej relacji Andrzej de Palatio. Takie ugrupowanie bojowe oskrzydlało wojska królewskie i odcinało im drogi odwrotu na zachód i północ. Jedyną linią odwrotu pozostawała błotnista dolina rzeki Prowadijskiej rozciągająca się w kierunku Galaty oraz Warna, o ile bramy miasta pozostaną otwarte. Pomimo więc gotowości do stoczenia rozstrzygającej bitwy, Murad II nakazał przyjąć ugrupowanie obronne, jakby oczekiwał na atak przeciwnika. [...]

Rozmieszczenie wojsk podczas bitwy pod Warną

Świt 10 listopada 1444 roku zastał wojska obu stron, w szykach bojowych uformowanych na równinie, w odległości od siebie około półtora do dwóch kilometrów. Król o świcie objeżdżał szeregi na dużym czarnym ogierze, dokonując przeglądu pododdziałów, a Cesarini, który mu towarzyszył udzielał odpustów przed bitwą. Dzień był świąteczny. Kościół katolicki czcił pamięć św. Marcina - papieża i męczennika. Po stronie muzułmańskiej dźwięki kotłów, bębnów i piszczałek zapowiadały rychłe rozpoczęcie boju. Kiedy dudnienie słabło, słychać było chrzęst broni i modlitwę poranną wyznawców Allacha: „la ilaha illa illahu Muhammadu rasulu llah" („nie ma Boga nad Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem"). Czas płynął i żadna ze stron nie chciała jako pierwsza rozpoczynać starcia, starając się najpierw rozpoznać dokładniej ugrupowanie przeciwnika i przewidzieć jego ewentualne zamiary. Owo wyczekiwanie przedłużało się. Kronikarze wspominają, że trwało około 3 godzin. Chrześcijanie liczyli, że Turcy opuszczą wzgórza i zejdą w dolinę, że przeciwnik pierwszy rozpocznie atak. Turcy wyczekiwali na atak armii królewskiej.

Nieoczekiwanie pogorszyła się pogoda. Zerwał się wiatr, który wiał prosto w oczy chrześcijan. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, lunął ulewny deszcz, przechodząc z czasem w grad. Rozpętała się burza. Wiatr był tak silny, że łamał drzewca sztandarów i rozrywał ich płachty, mieszał szyki ustawionych do boju wojsk. Niektórzy piszą, że porywisty wiatr pozrywał wszystkie płachty sztandarowe. Ocaleć miała tylko chorągiew królewska, chociaż i tę „... wyrwał z rąk chorążego i rzucił na ziemię". Długosz zapisze, że „...rzec można, iż same żywioły pomagały barbarzyńcom do zwycięstwa". Co prawda do zwycięstwa było jeszcze daleko, ale szalejąca burza i ulewny deszcz rzeczywiście pogorszyły sytuację na niekorzyść wojsk królewskich. Operowanie ciężkozbrojną konnicą, po rozmiękłej ziemi stwarzało dodatkowe trudności. [...]

Około godziny 10 sułtan postanowił wykorzystać zamieszanie, jakie wkradło się w szeregi przeciwników podczas gwałtownej burzy. Dostrzegł, że słabym punktem ugrupowania chrześcijan jest ich prawe skrzydło, trochę stłoczone u podnóży Wzgórz Frangijskich i pozbawione możliwości manewru. Do ataku ruszyły więc oddziały piechoty i lekkiej jazdy, częściowo ukryte do tej pory za wzgórzami. Szli do boju w niesamowitym jazgocie i wrzasku, z biciem w bębny, piskiem piszczałek, odgłosem trąb, mieszającymi się z okrzykami bojowymi i rytmicznymi uderzeniami szabel o tarcze i pik o siebie. Żądni krwi i łupów akindżi i azapi zaatakowali pozycje chrześcijan. Imponujący był rozmach i swoboda, z jaką Turcy z zimną krwią i pogardą śmierci, rozpoczęli swoje uderzenie. Rozgorzał gwałtowny bój, lecz kontruderzenie oddziałów dowodzonych przez bana Tallocziego odparło atak turecki, zadając nieprzyjacielowi duże straty. Szarża hufców Thallocziego trwała krótko, po czym kontratakujący wrócili na poprzednio zajmowaną pozycję. Turcy nie dawali jednak za wygraną i wkrótce ponownie ruszyli do natarcia. I tym razem zostało ono odparte z dużymi stratami atakujących. Tymczasem, w ferworze walki, chorągwie węgiersko-wołoskie zagrzane bojem, przedłużyły nieco swój pościg. Oddziały zbytnio wysunęły się do przodu, głównie te dowodzone przez biskupa Waradynu Jana Dominisa i biskupa Egeru - Szymona Rozgonyiego. Szyk kolumn się rozluźnił. Zwiększyły się między nimi odległości i zostało niebezpiecznie odsłonięte skrzydło. Na taką sytuację jakby oczekiwał dowódca lewego tureckiego skrzydła Karadża beg. Rzucił całą swoją jazdę na odsłonięte skrzydło i tyły chrześcijan.

Uderzenie wyszło na oddziały dowodzone przez obu biskupów, w momencie gdy ich szyki były rozluźnione i przemieszane. Ciężkozbrojne chorągwie na zmęczonych już koniach nie były w stanie stawić oporu nieprzyjacielowi. Wybuchła panika, która szybko ogarnęła i inne pododdziały prawego chrześcijańskiego skrzydła. Bezładny odwrót pogłębił chaos i zwiększył straty. Wkrótce zostało rozbite całe skrzydło. Ci, co nie zginęli w walce, tonęli w błotach otaczających Jezioro Dewneńskie i rzekę Prowadijską. Tak zginął dowódca prawego skrzydła biskup Waradynu Jan Dominis. Biskup Egeru Szymon Rozgony, kanclerz królestwa węgierskiego, dotarł do bram Warny, lecz nie został wpuszczony do miasta. Mieszkańcy w obawie przed zemstą Turków zaryglowali bramy. Tak mścił się błąd, polegający na nieobsadzeniu własnymi oddziałami twierdzy warneńskiej i bram miasta. Rozgony próbował przebić się wraz z resztą swoich wojsk w stronę Galaty, lecz tu poległ w nierównej walce.

W stronę taboru bojowego (wagenburga) zdołała wycofać się część Wołochów oraz dwustuosobowy oddział rycerzy, wraz z państwowym sztandarem węgierskim, chorągwią św. Władysława, pod komendą bana Thallocziego oraz resztki wojsk kardynała Cesariniego. Podjęli tu oni zdecydowana obronę pomimo zaciekłych ataków wroga.

Zachęcona sukcesem anatolijska jazda pod wodzą Karadża paszy kontynuowała uderzenie w kierunku południowo - zachodnim, gdzie udało jej się rozbić oddziały rycerstwa i przystąpić do grabieży ich obozowisk. Wzmożono atak na wagenburg z nadzieją, że jego zdobycie pozwoli wyjść na tyły ugrupowania wojsk Władysława III Jagiellończyka. Był to poważny błąd. Jazda i raczej nie była w stanie zdobyć taboru bojowego. Siły się rozproszyły jako że część atakujących dotarła do obozu głównego i rozpoczęła rabunek, część rzuciła się w pogoń za uciekającymi. Ci, co szturmowali warenburg zaczęli ponosić ogromne straty od ognia artylerii, bombard, hakownic, arkebuzów, kuszników i łuczników. Obrońcy przypuścili atakujących na odległość 70 m, po czym otworzyli gwałtowny ogień. Z takiej odległości kusza przebija każdą zbroję i każdą tarczę. Atakujący stłoczyli się przed wozami a w takiej sytuacji każdy strzał, nie tylko z kuszy, w ciżbę był skuteczny. Wkrótce całe pole zasłane było trupami koni i ludzi.

W tym momencie, wyjątkowo dramatycznym i groźnym, Hunyadi i Władysław III zdecydowali się pchnąć do walki, stojące w centrum ugrupowania, dwie chorągwie ciężkozbrojnego rycerstwa polskiego i węgierskiego wzmocnione chorągwią lekkiej jazdy wołoskiej. Dla szachowania janczarów pozostawiono oddziały dowodzone przez Stefana Batorego. Uderzenie to, osobiście prowadzone przez króla i wojewodę siedmiogrodzkiego, było tak silne, że zmieniło sytuację na prawym skrzydle ugrupowania chrześcijańskiego. Starcie dwóch potężnych mas kawalerii doprowadziło do gwałtownego boju, w wyniku którego oddziały anatolijskiej konnicy zostały rozbite i poniosły dotkliwe straty. Poległ dowódca tureckiego lewego skrzydła, zarazem zięć sułtana, Karadża pasza. Cytowany już Carew podaje, że miał zginąć z ręki Bułgara Radosława, który z wagenburgu zauważył jak padł biały koń tureckiego dowódcy. Wybiegł więc z obozu i stoczył z nim pojedynek. Jako dowód zwycięstwa przyniósł pozłacany jatagan ozdobiony dużym rubinem.

Z głębokiej defensywy udało się wojskom chrześcijańskim przejść do ataku. Uciekający Turcy starali się zatrzymać na pozycjach wyjściowych do natarcia, lecz manewr ten nie udał się, tym bardziej, że do pościgu dołączyły z wagenburgu chorągwie wołoskie. Teraz napór uciekinierów dezorganizował szyki tureckiego ugrupowania. Rycerstwo chrześcijańskie parło do przodu, a oddziały wołoskie wbiły się na głębokość 4 tysięcy kroków (ok. 4 km.) w głąb tureckiego ugrupowania, obchodząc ich lewe skrzydło i czworobok janczarów. Palatio podaje, że część Wołochów dotarła do obozu wojsk tureckich, przebiła się przez osłonę i rozpoczęła rabunek. Natarcie to weszło jednak zbyt głęboko w ugrupowanie nieprzyjaciela „gubiąc cel uderzenia i oddalając się od własnych wojsk i placu boju". Było to tym groźniejsze, że chorągwie rycerskie, po udanym kontrataku zawróciły, w obozie uzupełniły kopie i powróciły na uprzednio zajmowane pozycje.

Pomimo sukcesów w szeregi rycerstwa wkradało się zdenerwowanie. Duże wrażenie robiła ogromna przewaga liczebna wroga oraz narastające zmęczenie spowodowane wielogodzinnym bojem. Uczestnik tych walk de Palatio odnotowuje, że w szeregach chrześcijańskich wojsk zapanował strach i „ubytek sił spowodowany staniem w szyku przez całą noc i długotrwałym ciężkim bojem. Nacierały na nas ciągle nowe i świeże wojska, a ruchów ich nie mogę dokładnie opowiedzieć; powiem tylko, że od początku bitwy, aż do nocy nie mogliśmy ani chwili spocząć". Podobne informacje znajdujemy i u innych kronikarzy.

Tymczasem oddziały wołoskie wdały się w przewlekłe walki na lewym tureckim skrzydle i żądne łupów, z zaciętością godną lepszej sprawy, atakowały i grabiły obóz turecki. Obrońcy zaś, dobrze przygotowani do tego typu działań, zastosowali wobec nacierających cały arsenał chwytów psychologicznych, które w ostateczności wciągały ich w sprytnie zastawiane pułapki. Wszystko to działo się na oczach janczarów, którzy jednak nie odważyli się opuścić swojej obronnej pozycji by przyjść z pomocą lewemu skrzydłu własnej armii. Skutecznie byli „pilnowani" przez, stojące w centrum ugrupowania chrześcijan, odwody. Tymczasem uciekający przed Wołochami Turcy, starym, wypróbowanym zwyczajem „rzucali na ziemię złote i srebrne monety lub cenne przedmioty i naprowadzali atakujących na wcześniej przygotowane pozycje obronne. Wciągano w pułapki zgromadzonymi na wozach drogocennymi materiałami, przedmiotami codziennego użytku a nawet pięknymi kobietami". Stada wielbłądów płoszyły konie wołoskich jeźdźców tak, że ci nie byli w stanie nad nimi zapanować i skierować w pożądaną stronę. Jak pisze Długosz „widziano niektóre [prawdopodobnie wielbłądy] obładowane pieniędzmi złotymi i srebrnymi, które Turcy zwyczajem z dawna u Turków używanym - widząc się w niebezpieczeństwie, a zwłaszcza uciekając przed nieprzyjacielem naumyślnie z wozów rozsypywali po ziemi, aby żołnierzy zatrudnić i opóźnić w pogoni". Metody takie dość często stosowane wobec wojsk chrześcijańskich i tym razem przyniosły oczekiwany skutek. Rozproszeni Wołosi ponieśli klęskę i albo zostali wybici, albo dostali się do niewoli. Tylko nielicznym udało się ujść z życiem.

Zdyscyplinowanie i wojenny duch uchronił chorągwie rycerskie od takiego losu. Po powrocie na pozycje wyjściowe do ataku, zarówno Hunyadi, jak i Władysław III, uporządkowali szeregi i starali się uspokoić namiętności. Bardziej doświadczony Hunyadi doradzał królowi, aby pozostał na stanowisku dowodzenia, dał oddziałom wypocząć i nie angażował się w działania ofensywne. Sam udał się na lewe skrzydło wojsk chrześcijańskich, gdzie już od pewnego czasu toczyły się zacięte walki.

Murad II, widząc rozbite swoje lewe skrzydło, rzucił do ataku rumelijskich spahisów, bardziej doświadczonych i lepiej przygotowanych do walki z krzyżowcami. Ogromną masą uderzyli oni na dobrze uzbrojoną węgierską jazdę. Ich falowe ataki były rozbijane krótkimi szarżami rycerstwa, dobrze dowodzonego przez Michała Szilagiego. Po takiej szarży Węgrzy i Siedmiogrodzianie sprawnie wracali na pozycje wyjściowe, wymieniając w walce kolejne rzuty chorągwi już przygotowane do odpierania następnych uderzeń wroga. Taktyka ta przynosiła dobre efekty, a Turcy ponosili dotkliwe straty.

Obserwując pole bitwy, dowódca prawego skrzydła tureckiego, Dawud pasza zdecydował się na zmianę swojej taktyki. Po kolejnym niepowodzeniu, przeformował oddziały i zaatakował całością swoich sił, zdając sobie sprawę, że dla odparcia tak zmasowanego ataku chrześcijanie będą zmuszeni rzucić do walki wszystkie chorągwie lewego skrzydła. W ten sposób rycerstwo nie będzie mogło stosować rotacji swoich jednostek i wymieniać zniszczone kopie. Przemieszanie zaś szyków wojsk chrześcijańskich umożliwi części tureckich oddziałów przeniknięcie na ich tyły. W takiej sytuacji o wyniku starcia powinna rozstrzygnąć przewaga liczebna. To kolejne, bardzo silne uderzenie jazdy rumelijskiej i wprowadzanie do boju falami coraz to nowych sił, doprowadziły do zaciętego boju dwóch mas kawalerii. Wojska chrześcijańskie pod naporem przeważających sił zaczęły się cofać, a część tureckiej jazdy dotarła nawet na tyły ugrupowania, w pobliże obozu. Sytuacja lewego skrzydła wojsk chrześcijańskich stawała się krytyczna.

Właśnie w tej chwili Hunyadi, który zorientował się w sytuacji, zdecydował się na wsparcie tego skrzydła uderzeniem z centrum. Do ataku ruszyły, niebiorące udziału w bitwie, chorągwie Stefana Batorego, które do tej pory trzymały w szachu korpus janczarów. Ich zadanie przejęły chorągwie polskie i węgierskie, które właśnie powróciły z interwencji na prawym skrzydle.

Kontruderzenie jazdy węgierskiej prowadził sam Hunyadi. Zmęczona przedłużającym się bojem, atakowana od czoła i ze skrzydła jazda turecka nie wytrzymała zdecydowanego natarcia. Początkowo zaczęła się cofać, aby następnie rzucić się do panicznej ucieczki. Cofająca się kawaleria demontowała teraz własne skrzydło, a w dodatku użycie całej masy jazdy nie pozwalało na wykonanie manewru. Prawe skrzydło wojsk tureckich zostało zdezorganizowane i częściowo rozbite. Niektórzy uciekinierzy dotarli nawet do Adrianopola przynosząc hiobową wieść o klęsce. A. de Palatio pisze, że Hunyadi w pościgu wbił się na głębokość ok. 10 tysięcy kroków (ok. 10 km) „zupełnie dezorganizując jego oddziały [sułtana - M. B.] i zadając duże straty". W szeregi tureckie wkradło się zdenerwowanie i niepokój a sułtan widząc rozbite swoje lewe i prawe skrzydło zaczął myśleć o odwrocie. Na polu bitwy pozostał mu już tylko korpus janczarów, ale jego wycofanie się byłoby bardzo ryzykowne. Pilnujące janczarów chorągwie polskie i węgierskie tylko czekały na taki manewr, kiedy uda się wywabić janczarów zza ufortyfikowanych pozycji. Jak podaje bizantyjski kronikarz Zotikos, niebezpieczeństwo takiego rozwoju sytuacji uświadomił Muradowi II jego krewny - Taji Karadża, który przestrzegał, że „wojska chrześcijańskie na plecach wycofujących się oddziałów dotrą do Odrynu [Adrianopola] i zdobędą go". Chwycił on za uzdę konia sułtana i zawołał: „... Wielki sułtanie, co czynisz? Jeśli ty uciekniesz, niewierni ścigać nas będą do Adrianopola". Kronikarz turecki (tzw. „Kronika Anonima") pisze, że w tym trudnym momencie Murad II, ubrany w strój derwisza, podniósł w górę obie ręce i zaczął gorąco modlić się do Allacha, aby swym wyznawcom dał zwycięstwo. Jego modlitwa „ zaraz została wysłuchana i wielki Bóg dał zwycięstwo wojskom Islamu". [...]

Sukcesy na obu skrzydłach kazały królowi przypuszczać, że pierwsza część planu została wykonana i zbliża się kluczowy moment bitwy. Na lewym skrzydle Hunyadi przerwał atak, cofnął swoje chorągwie, przeformował je i przygotował się do generalnego natarcia na pozycje janczarów. Miał zamiar wykonać uderzenie chorągwiami węgiersko - siedmiogrodzkimi, które uważano za najbardziej doświadczone i najlepsze w całej armii królewskiej. W takiej sytuacji chorągwie dowodzone przez Władysława III powinny pozostać jako rezerwa taktyczna, zabezpieczenie na wypadek niepowodzenia pierwszego ataku. Król miał ruszyć do ostatecznego natarcia wówczas kiedy Hunyadiemu udałoby się zdezorganizować szyki janczarów. Hunyadi zamierzał zaatakować z boku, omijając rów i palisadę, bowiem tylko ich czworobok tkwił we „wzburzonym morzu" Turków. A w tym „wzburzonym morzu" on - Murad II, otoczony gwardią przyboczną. Król zapewne przypuszczał, że atak na janczarów i gwardię przyboczną sułtana, przyniesie ostateczne rozstrzygnięcie bitwy. [...] Natarcie korpusu królewskiego nie zostało jednak uzgodnione w czasie z Hunyadim i to był pierwszy poważny błąd, jaki popełnił Władysław III w tej bitwie. Ta akcja pozbawiła armię chrześcijańską ostatniej rezerwy i doprowadziła do rozluźnienia szyków, niweczyła dobry plan ostatniego starcia. Drugi - to zbyt mała liczba wojsk, jakie poprowadził do rozstrzygającego uderzenia, do brawurowej szarży na ślepo. 500 rycerzy ciężkozbrojnych polskich i węgierskich to stanowczo za mało, aby rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść. [...]

Pozycje janczarów były dobrze przygotowane i ubezpieczone, zarówno przez wał okalający czworobok, jak i wozy bojowe oraz powbijane w ziemię metalowe tarcze. Janczarzy doskonale wyćwiczeni w walce z jazdą potrafili skutecznie ją zwalczać, ostrzeliwując się z łuków. Ustawieni w 10 rzędów znakomicie byli przygotowani do zespołowego strzelania z łuków, metodą nawije, tzn. nad głowami własnych, przednich oddziałów, z prędkością 10 strzał na minutę. To oni wykonywali swoistą „nawałę ogniową", która zazwyczaj załamywała atak napastnika. Sami na ogół nie wycofywali się z zajmowanych pozycji bez rozkazu. Ginęli lub zwyciężali, nie biorąc do niewoli jeńców. [...]

Uderzenie gwardii przybocznej króla, pod jego osobistym dowództwem, wyszło czołowo na rów i palisadę ochraniającą pozycje janczarów. Długosz tak scharakteryzował początek tego starcia: „janczarowie pospuszczali ku ziemi długie (...) tarcze, dla zasłonięcia się od ciosów, tak straszliwą na wojsko królewskie wypuścili strzał chmarę, że niebo się od nich zaćmiło i wielu od nich zginęło ludzi a konie pokaleczone wydały jęk okropny". Hufiec królewski, pomimo dotkliwych strat, zdołał się jednak przebić przez umocniony wał i wbił się klinem w pozycje wroga, dochodząc aż do ostatnich pozycji ugrupowania janczarów, w pobliżu wzgórz: Sandżak tepe i Murad tepe. Zbyt mała liczba atakujących nie zdołała jednak wywalczyć rozstrzygnięcia. [...]

Król i jego gwardia przyboczna znaleźli się w śmiertelnej pułapce. Rozgorzał zawzięty bój potęgowany narastającym okrucieństwem. Okrążeni rycerze walczyli do ostatniego oddechu, do ostatniej kropli krwi, starając się raczej zginąć niż dostać do niewoli. Walczono z ogromnym poświęceniem i zaciętością. Wszędzie było widać rozwścieczone twarze i błyskające jatagany otaczające ze wszystkich stron hufiec królewski. Zapewne wówczas poległ dowódca, walczącej pod bezpośrednią komendą króla, węgierskiej chorągwi św. Jerzego - Stefan Batory. Mimo ponoszonych strat kilku rycerzy przebiło się do stanowiska dowodzenia Murada II. Niektórzy nawet uważają, że Władysławowi III udało się nawiązać kontakt wzrokowy z sułtanem. [...]

I w tym momencie nowa fala janczarów, jak „wezbrane morze", zalała już garstkę walczącego z determinacją rycerstwa. Jak podają niektóre źródła król Władysław III Jagiellończyk walczył z przykładną odwagą, w coraz bardziej gęstniejących szeregach nieprzyjaciół. [...]

Cytowany już wielokrotnie Długosz podaje, że w starciu tym „poległo mnóstwo ludzi i padło wiele koni (...) Władysław rzucił się na wrogów siejąc śmierć i grozę (...) wreszcie koń jego (...) zraniony w bok zrzucił go. Ciężka zbroja i spuchnięta noga nie pozwoliły mu się podnieść. Natychmiast podbiegli janczarowie i król padł pod gradem ich pocisków. Więcej szczegółów zawiera relacja anonimowego kronikarza tureckiego spisana w drugiej połowie XV wieku: „w sercu przeklętego króla zwyciężyła pokusa szatana, czyniąc go zbyt ufnym w zarozumiałości się uważając się za bohatera, sądził, iż wojsko on jeden wypędzi i dlatego uderzył w ich środek, gdzie stał sułtan Murad. Gdy jednak dotarł do skraju szyku koń jego potknął się, on sam spadł z niego na twarz. W tym miejscu znajdowało się dwóch janczarów, a imię jednego z nich było Kodża Hyzyr, którzy wraz z innymi rycerzami będącymi w pobliżu, ucięli głowę przeklętego króla i zanieśli do sułtana Murada". Głowę wbito na pikę i pokazywano walczącym, aby wśród wojsk chrześcijańskich wzniecić przerażenie i panikę i aby dodać odwagi walczącym Turkom. U innego kronikarza (Saadaddina) czytamy: „Król uniesiony zapałem zwycięstwa, usłuchał słów Janka, radzącego, aby na obóz szacha uderzył. Król niedowiarków, nierozważnie pędząc konia, zagrzany niebacznym męstwem, daleko się przed swoich wypuścił i prosto pędzi na święty bunczuk padyszacha. Wtenczas żołnierze, stosownie do rozkazu, otworzywszy drogę temu psu, zwarli się i opasali go z częścią oddziału, a janczar Kodża Chazer, dzielnym natarciem ranił mu konia, zwalił na ziemię wychowańca piekła, uciął nikczemną głowę i przynosząc ją padyszachowi, pochwały, względy i hojną nagrodę otrzymał. Ci, co wespół z tym obłąkanym młodzieńcem wpadli w pośrodek żołnierzy, jak osaczone w ostępie zwierzęta, wykłuci i pałaszami rozsiekani zostali... Odrąbaną zaś głowę [sułtan] na włócznię nadziać kazał dla przerażenia jej widokiem". Żyjący w XVI wieku kronikarz Maciej Stryjkowski z kolei odnotowuje lakonicznie: „Tamże po tym, gdy się ku wieczorowi nakłaniało, król zbity z rannego konia, szablami janczarskimi był rozsiekany". Gdzie wówczas była osobista eskorta króla, którą dowodzili jego ulubieńcy: Mikołaj Chrząstowski i Nelenda z Sieciechowie? Obaj uratowali się z pogromu! Osobista ochrona króla zawsze ruszała do ataku wraz z nim. Po jednej stronie ubezpieczał go Mikołaj Chrząstowski, po drugiej - Nekenda z Sieciechowie. Oni też byli świadkami jego walki oraz wykonawcami decyzji jakie podejmował podczas boju. Dlaczego w tej tragicznej bitwie ich zabrakło? Oto pytanie, które musi pozostać dziś bez odpowiedzi. Piwowarczyk spekuluje, że może na rozkaz króla zbierali rozproszonych rycerzy wchodzących w skład chorągwi, z którymi wyruszył do ostatniego boju, a później nie zdążyli dołączyć do atakujących. Popow z kolei tak pisał o śmierci króla: „Spłoszony koń młodego króla wpadł do rowu, potknął się i został zraniony. Król został pozbawiony możliwości przebicia się przez gęstniejące szeregi wroga do swoich. Spadł z konia i w tym momencie jeden z janczarów Karadża Chadar (Kodża Khizr) obciął mu głowę i dostarczył sułtanowi". Cytowany już turecki kronikarz Mehmed Neszri stwierdza, że sułtan, chcąc się przekonać czy przyniesiona głowa zatknięta na pice należy do Władysława III, kazał wezwać jednego z jeńców, który rozpłakał się i potwierdził, że jest to rzeczywiście głowa polsko-węgierskiego króla. Serb Konstanty z Ostrowicy pisze, że głowę rozpoznali komornicy królewscy, którzy „poznawszy głowę pana swego, z wielką żałością, płacząc krzyczeli, a cesarz z radością kazał ich ściąć".

Maciej Stryjkowski, który w sto lat po bitwie odwiedzał pole walki, wysuwa hipotezę, że Władysław III dał się wciągnąć w zastawioną na niego pułapkę. Miały ją stanowić głębokie wykopy przed czworobokiem janczarów, wypełnione zaostrzonymi palami i dla ich zamaskowania pokryte darnią. Śmierć ludzi i koni, którzy wpadli w te doły była okrutna. Na ich głowy spadały ciosy janczarów lub rozpędzone konie towarzyszy. Była to bezlitosna rzeź. Może ma rację Rojek, który sugeruje, że do takiego dołu wpadł też koń królewski wraz z jeźdźcem. Król „zginął przywalony stosami ciał wraz z innymi". Hipotezę tę potwierdza janczar - Serb, który odnotuje w kronice, że jego „kamrat imieniem Kutry (gruby), grzebiąc wśród splątanych ze sobą ciał, znalazł (...) trupa królewskiego, nie zdając sobie z tego sprawy". Kierował się piękną zbroją i szyszakiem z pióropuszem oraz złotą zapinką. Odrąbał więc głowę i zaniósł sułtanowi, a polscy jeńcy mieli ją zidentyfikować jako głowę króla Polski i Węgier.

Wiele elementów w tych relacjach jest zbieżnych. Są jednak i takie, które różnią się w dość zasadniczy sposób, już po bitwie Murad II rozesłał do wszystkich władców muzułmańskich tzw. fethname (uroczyste relacje), w których losy króla przedstawiono inaczej. Miał on rzekomo dostać się do niewoli i jako krzywoprzysięzca (przypominano i złamanie traktatu szegedyńskiego) został stracony.

Wiadomość o śmierci Władysława III Jagiellończyka szybko obiegła szeregi walczących, tym bardziej, że jego głowę wetknięto na długą kopię i podniesiono wysoko, tak że była widoczna z daleka. Niosący ją zaś żołnierze głośno wołali: „Ta głowa jest głową króla". Znaczna część rycerstwa biorącego udział w ataku poległa lub dostała się do niewoli. Tylko nielicznym udało się przebić na stronę chrześcijan. Wieść o śmierci króla wywołała w szeregach armii krzyżowców panikę i bezładny odwrót. W szeregi Turków wstąpił nowy duch i z dużym animuszem ruszyli do ataku, tym bardziej, że nadal nad walczącymi dumnie powiewała chorągiew sułtańska, a z obozu dochodziły dźwięki muzyki. Naszri pisze, że przerywali oni ucieczkę, „... zawracali i z podniesionymi szablami do góry rzucali się na wroga".

Sytuacja wojsk chrześcijańskich stawała się tragiczna. Usiłował ją ratować Hunyadi, który skupił wokół siebie część rozpraszających się wojsk królewskich. Tłumaczył dowódcom, że przecież przybyli na Bałkany bić się nie za króla, lecz za wiarę chrześcijańską i, że nie wszystko jest jeszcze stracone. Starał się też odbić zwłoki królewskie, lecz kilkakrotnie ponawiane desperackie ataki kończyły się niepowodzeniem. Wydzielone oddziały transylwańskie kilkakrotnie atakowały czworobok janczarów. Szanse na powodzenie jednak malały, jako że na pole bitwy powracały oddziały tureckie, które poszły w rozsypkę w pierwszej fazie walk. Wracały teraz na plac boju z nadzieją odwetu, za doznane upokorzenia i straty i chciały chociażby częściowo zrehabilitować się w oczach sułtana. Anonimowy kronikarz turecki odnotuje, że „... przeklęty Janko znowu atakuje, ale kiedy zauważa, że będąca w rozsypce muzułmańska armia powraca i skupia się wokół sułtana Murada II wzrastając w siłę, pogrąża się w smutku i rzuca się do ucieczki".

Zacięty bój przeciągał się aż do godzin nocnych. Z trudem odpierano ataki jazdy tureckiej ponosząc przy tym dotkliwe straty. Stawało się coraz bardziej oczywistym, że bitwa jest przegrana. Hunyadi oceniał, że jedynym ratunkiem dla resztek chrześcijańskiej armii będzie przebicie się przez słaby jeszcze kordon jazdy tureckiej, w miejscu pomiędzy czworobokiem janczarów a obozem tureckim. Czas był najwyższy, tym bardziej, że część rycerstwa rzuciła się do panicznej ucieczki, aby pod osłoną zapadającego zmierzchu i nocy wymknąć się z pułapki. Wprawdzie teren nie był rozpoznany, lecz Hunyadi zebrał wojska, które znajdowały się w pobliżu i uderzył w kierunku Wzgórz Frangijskich i dalej na północ ku pustkowiom Dobrudży. Prowadził resztki armii chrześcijańskiej pozostawiając obóz i tabory na pastwę wroga. Miał nadzieję, że nieprzyjaciel zaangażuje swe siły w zdobywanie wagenburga i zaniecha pościgu. Raz jeszcze oddajmy głos uczestnikowi bitwy Andrzejowi de Palatio, który tak przedstawił sytuację wycofujących się wojsk: „... Z wyjątkiem Wołochów nikt z nas nie wiedział gdzie idzie; Każdy szedł w kierunku gdzie gnał go strach lub raczej prowadziło przeznaczenie. (...) I tak długotrwałe głodowanie, częste zimno i błądzenie było przyczyną śmierci więcej naszych ludzi aniżeli miecz Turków"..."


Fragment książki: Mieczysław Bielski "WŁADYSŁAW WARNEŃCZYK NA BAŁKANACH " s. 102-131

"...Pośród poległych w bitwie warneńskiej znalazło się wiele znaczących postaci. Z Polaków źródła wymieniają m.in. braci Tarnowskich, Marcina i Stanisława z Rożnowa, dwu synów Zawiszy Czarnego (okazało się później, że Stanisław jednak ocalał), Spytka Jarosławskiego - starostę lwowskiego, Pawła Wojnickiego z Sienna, Dersława Włostowskiego - starostę kamieńskiego i szereg innych rycerzy. Z grona znakomitych osobistości węgierskich polegli m.in. biskupi Rozgonyi i Dominis, dowódca chorągwi św. Jerzego - Stefan Batory, zginął też kanclerz królestwa - Henryk Thomassi..."

Bitwa była zacięta, toteż obydwie strony poniosły znaczne straty. Andrzej de Palatio zanotował, że armia królewska straciła czwartą część swojego stanu. Jeżeli podtrzymamy nasze wcześniejsze ustalenia, iż Władysław dysponował około dwudziestoma tysiącami żołnierzy, oznaczałoby to, że poległo i dostało się do niewoli około 5 tys. Wydaje się, że jest to bliskie prawdy, bo przecież obejmuje tych, którzy polegli w bitwie, poległych w czasie ucieczki na bezdrożach Dobrudży, także wszystkich rannych, zaginionych oraz pojmanych do niewoli. [...]

Pozostając przy stratach około 5 tys. w armii chrześcijańskiej, można przyjąć, że Turcy stracili dwukrotnie więcej, a więc około 10 tys. żołnierzy. Takie proporcje dadzą się wytłumaczyć lepszym wyszkoleniem i uzbrojeniem armii królewskiej. Było też regułą, że jazda turecka nie wytrzymywała uderzenia ciężkozbrojnych i jeśli nie uchyliła się od ciosu, ponosiła znaczne straty. Tak więc bitwa pod Warną może być uważana za jedno z najbardziej krwawych starć okresu późnego średniowiecza. Nie to wszelako przesądzało ojej szczególnym znaczeniu..."


Fragment książki: Karol Olejnik "WŁADYSŁAW III WARNEŃCZYK " s. 217-218

Szukaj:


Strona główna Władcy Ważne bitwy Polityka prywatności Antykwariat Księga gości