WOJNA POLSKO-KRZYŻACKA |
|
19 czerwca 1431 roku w litewskim Skirstymoniu (Christmemel) wielki mistrz Paul Bellitzer von Russdorff, inflancki mistrz krajowy Zizon von Rutenberg i Świdrygiełło zawarli sojusz skierowany przeciwko Polsce. "...Rusdorf, zdając sobie sprawę z konsekwencji i wagi swego politycznego działania, już 19 czerwca 1431 r. skierował ze Skirstymonia pismo do stanów pruskich wyjaśniające przyczyny zawarcia nieoczekiwanego układu. Powołał się na radę króla rzymskiego, a także na fakt, iż Polacy gromadzą już siły zbrojne na granicy Prus Zakonnych, co nakazuje zarządzenie pogotowia wojennega Także czescy husyci porozumiewali się z Polakami co do wspólnej napaści na ziemie Zakonu, podobnie jak Rusini z Nowogrodu Wielkiego na obszar Inflant, pismo to miało więc uspokoić stany pruskie i zachęcić je do przyszłej walki zbrojnej - przeciw Polsce. Operowało ono przy tym zgoła fałszywymi faktami, gdyż w Polsce nie myślano o wojnie z wielkim mistrzem, ponieważ cały wysiłek zbrojny skierowany miał zostać przeciwko Świdrygielle dla zachowania unii polsko-litewskiej. [...] W Polsce wiadomość o przymierzu Zakonu ze Świdrygiełłą została przyjęta najpierw z niedowierzaniem. Nieco bowiem wcześniej w toku poufnych rozmów uzgodniono, iż Rusdorf odegra rolę pośrednika w sporze Korony Polskiej ze Świdrygiełłą, przy czym nienaruszalność traktatu mełneńskiego została przez posłów Zakonu podkreślona. Drobniejsze niesnaski graniczne miał uregulować zwołany na 15 sierpnia 1431 r. zjazd do Torunia..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 163 "...Zgodnie ze swoim apelem do stanów pruskich z 19 czerwca 1431 r. wielki mistrz Rusdorf podjął w Prusach przygotowania wojenne, podobnie jak także mistrz krajowy inflancki Zizo von Rutenberg. Na ostateczne podjęcie decyzji wpłynęły apele Świdrygiełły, domagającego się od końca czerwca - w związku z wkroczeniem wojsk polskich na Wołyń - akcji wojsk Zakonu w Polsce, w myśl warunków przymierza. W drugiej połowie lipca Rusdorf rozpoczął werbunek zaciężnych za pośrednictwem urzędników i szlachty w Nowej Marchii; popis zwerbowanych miał odbyć się w Kostrzyniu lub Człuchowie. Zalecił także wójtowi Nowej Marchii Henrykowi Rabensteinowi utrzymywanie pokojowych stosunków z sąsiadami, szczególnie z księciem słupskim Bogusławem IX. Ten ostatni początkowo zabronił swoim poddanym zaciąganie się w służbę Zakonu, jednak po zjeździe z wójtem nowomarchijskim z 22 sierpnia 1431 r. wyraził zgodę na zaciąg dla Zakonu, co biskup kamieński Zygfryd Buck natychmiast zaakceptował. Z dominium biskupiego około 100 zaciężnych przybyło 23 sierpnia do Człuchowa. Do końca sierpnia w Chojnicach stawiło się ogółem 160 konnych zaciężnych niemieckich (m.in. rotmistrz Henryk von Maltitz). Zostali oni rozmieszczeni głównie w ośrodkach południowego Pomorza: w Chojnicach, Tucholi i Świeciu. Ostateczna decyzja o podjęciu wyprawy przeciwko Polsce zapadła w czasie narady wielkiego mistrza z komturami pruskimi, która odbyła się 1 sierpnia w Elblągu. Postanowiono urządzić ekspedycję złożoną z pospolitego ruszenia stanów, także z biskupstw pruskich (np. z warmińskiego). Do służby wcielono również chłopów, których zobowiązano do zwyczajowego wyposażenia jednego strzelca z dziesięciu łanów. Uczestnicy wyprawy mieli przygotować zapasy i żywność na sześć tygodni. Główny punkt zborny wyznaczono w pomorskim Nowem nad Wisłą, dokąd do 24 sierpnia ściągnąć miał trzon sił, przede wszystkim z Prus Dolnych i Powiśla oraz z północnego Pomorza Gdańskiego, aby pod kierownictwem wielkiego marszałka Josta von Strupperga udać się na Kujawy. Natomiast wójt Nowej Marchii dokonać miał miejscowymi siłami wypadu na teren północnej Wielkopolski. Komturowi toruńskiemu Janowi Pommersheimowi zlecono większą wyprawę siłami ziemi chełmińskiej w głąb ziemi dobrzyńskiej oraz na zamek w Dybowie (Nieszawie) i na miasto Nowa Nieszawa - konkurentkę Starego Miasta Torunia. Wyprawa miała więc pójść na nadgraniczne, ale przy tym ważne gospodarczo regiony Polski z Kujawami na czele..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 164-165 "...Mimo trudności z zebraniem całości kontyngentów, szczególnie z terenu biskupstwa warmińskiego, gdzie panowała zaraza na konie i przejawiała chęć do podjęcia odległej wyprawy, trzon sił Zakonu istotnie gromadził się do 24 sierpnia nad Wisłą koło Nowego. Siły dolnopruskie miały się przeprawić na lewy brzeg Wisły pod Gniewem przez specjalnie zbudowany most, jednak wysoki poziom wody zmusił do użycia także tratew i promów. Pod dowództwem wielkiego marszałka zgromadziły się kontyngenty z komturstwa królewieckiego, pokarmińskiego (brandenburskiego), ragneckiego, bałgijskiego i zapewne biskupiej Warmii. Część sił z południowej strefy Prus Dolnych (region Kętrzyna, Szestna i Pisza) pozostała na miejscu dla ewentualnej obrony przed atakiem Mazowszan. Natomiast do grupy wielkiego marszałka dołączyły się również oddziały z komturstwa gdańskiego i najpewniej gniewskiego, świeckiego oraz wójtostwa tczewskiego, a częściowo także kontyngenty z komturstwa tucholskiego i człuchowskiego. Z Gdańska wyekspediowane zostały w górę Wisły uzbrojone łodzie i galary dla straży i udzielania pomocy przy zdobywaniu zamku dybowskiego. Zamierzano też dosłać marynarzy, szczególnie do obsady zamków w południowej strefie Pomorza na wypadek ataku z Bydgoszczy. Natomiast na terenie ziemi chełmińskiej komtur toruński przed 25 sierpnia uzgodnił z kilku tamtejszymi urzędnikami krzyżackimi i rycerstwem udział w wyprawie, gdyż absencja ich mogłaby oburzyć stany innych części Prus. Niewątpliwie na miejsce koncentracji wybrano zwyczajowo któryś z ośrodków nad Drwęcą (Golub lub najpewniej Brodnicę). Atak na Polskę miał być początkowo dokonany siłami wyłącznie pruskiej gałęzi Zakonu. Posiłki inflanckie pod dowództwem marszałka Wernera von Nesselrode były wprawdzie w drodze do Prus, ale 26 sierpnia znajdowały się dopiero w Pokarminie, zamierzając 30-ego dotrzeć do Malborka..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 165 "...Na północnych ziemiach Korony, mimo pokojowych zapewnień krzyżackich i stosowania wykrętnej taktyki wobec polskich przedstawicieli (głównie biskupa włocławskiego Jana Szafrańca), zaczęto jednak przejawiać wyraźny niepokój w związku z oczywistymi przygotowaniami militarnymi Zakonu, który przy tym - wykorzystując nieobecność większości urzędników ziemskich w Koronie - odwołał zapowiedziany zjazd w Toruniu. W dniu 12 sierpnia w Nakle nad Notecią nieliczni zapewne przedstawiciele szlachty wielkopolskiej zadecydowali o zarządzeniu pogotowia wojennego na obszarze także Pałuk i całej Wielkopolski; miało ono objąć nie tylko szlachtę i miasta, ale również ludność chłopską. Wskazuje to, że na obszarze Wielkopolski zarządzono tzw. wyprawę domową albo obronę ziemi (defensio terrae), obejmującą ogół ludności danego obszaru. Uchwała ta okazała się jednak połowiczna. Zbiegła się na domiar złego z pełnią żniw i nie mogła być od razu zrealizowana. Natomiast wielki mistrz, po dokonanej już koncentracji trzonu sił wielkiego marszałka (24 sierpnia), wyekspediował z Malborka oficjalny akt wypowiedzenia wojny Polsce z datą 17 sierpnia 1431 r. W sposób wręcz przewrotny zrzucał w nim winę na Jagiełłę, który postępowaniem swoim od 1411 r. jakoby zmuszał Zakon do akcji zbrojnej. Nie dotrzymywał też jakoby warunków traktatu mełneńskiego i miał on też wzywać Świdrygiełłę, aby zawarł przymierze skierowane przeciwko wielkiemu mistrzowi i podjął nań wspólny atak. Jagiełło myśli bowiem tylko codziennie o zagładzie Zakonu. Także niektórzy dowódcy zaciężnych, jak Henryk von Maltitz, wysłali z Malborka 17 sierpnia listy wyp0. Wiednie do władcy polskiego, podobnie zarzucające mu chęć zniszczenia Zakonu, który jest wszak „tarczą pokojową całego świętego chrześcijaństwa". Akt wielkiego mistrza został złożony dopiero 26 sierpnia na zamku dybowskim, a dwa dni później większość sił krzyżackich wtargnęła w niezabezpieczone granice północnej Polski..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 165-166 "...Uderzenie trzech grup krzyżackich, tj. wielkiego marszałka, komtura toruńskiego i wójta Nowej Marchii, nastąpiło niemal równocześnie, bo w dniach 28-29 sierpnia. Celem uderzenia było dokonanie dywersji na północne ziemie Korony, aby poprzez ich brutalne niszczenie zmusić Jagiełłę do zaprzestania walki ze Świdrygiełłą na Wołyniu. Nie wykluczało to możliwości trwalszego opanowania niektórych obiektów, szczególnie na terenie Kujaw, z uwagi na ich znaczenie strategiczno-polityczne (głównie Dybów czy Bydgoszcz). Natomiast nie zamierzano wdawać się w konflikt z Mazowszem, zresztą obawiającym się naruszyć swobodę kontaktów handlowych z Prusami. Komturowi ostródzkiemu udało się już 27 sierpnia zawrzeć rozejm z dzielnicą rawską księcia Siemowita V. Pozostałe dzielnice nie zdobyły się wprawdzie na ten krok, ale nie podjęły też żadnej operacji wojennej w kierunku Prus. Najsłabsze uderzenie krzyżackie wyszło z kierunku Nowej Marchii. W dniach 28-29 sierpnia (w każdym razie przed 1 września) nastąpił wypad niewielkiej na pewno grupy nowomarchijskiej do północno-zachodniej Wielkopolski. Pod dowództwem wójta Rabensteina dokonała ona kilkudniowego niszczącego zagonu pod miasto Międzychód, które z okolicznymi wsiami spalono i obrabowano. Wójt w początkach września wycofał się do Nowej Marchii, zamierzając ponowić wyprawę (po 13 września), przy czym miała ona oszczędzić posiadłości Wedlów z Tuczna (ziemia wałecka), gdyż chcieli oni okupić się u wójta. Do wyprawy tej już jednak nie doszło. Natomiast silniejsza grupa komtura toruńskiego, składająca się z rycerstwa ziemi chełmińskiej (mogąca liczyć kilkuset konnych), wtargnęła 29 sierpnia na teren ziemi dobrzyńskiej, docierając bez oporów do jej środkowej części, paląc i rabując wsie. Także miasta Rypin i Lipno opanowano i spalono, a mury obronne pierwszego z nich rozrzucono. Wyprawa miała charakter wybitnie i dywersyjny i łupieżczy. Trwała krótko (najpewniej tydzień) i nie zmierzała do rozciągnięcia okupacji nad ziemią dobrzyńską. Jedynym trwalszym rezultatem akcji wychodzącej z ziemi chełmińskiej było opanowanie zamku w Dybowie. Dokonał tego, najpewniej już 29 sierpnia (w każdym razie przed 2 września) komtur zamkowy toruński przy pomocy mieszczan toruńskich, zainteresowanych zniszczeniem konkurencyjnego ośrodka - Nowej Nieszawy. Istotnie została ona spalona, a zamek poddał się bez oporu. Starosta dybowski (nieszawski) - Mikołaj Tumigrała hrabia Wczele, zarazem starosta inowrocławski, nie był obecny na zamku i nie zatroszczył się o jego zabezpieczenie na wypadek ataku, podobnie jak i innych obiektów kujawskich. Zamek splądrowany zresztą przez torunian, został obsadzony przez załogę krzyżacką, w tym również marynarzy dosłanych Wisłą przez wielkiego mistrza, gdyż zamierzał on utrzymać się w tym ważnym punkcie wypadowym na Kujawy. Fakt ten ułatwić też miał na tym obszarze operacje największej grupy krzyżackiej (tj. wielkiego marszałka), uwalniając ją od zagrożenia z flanki. Dalsza działalność dywersyjna grupy chełmińskiej zakończyła się wskutek oporu torunian, nie zainteresowanych już w kontynuowaniu akcji zbrojnej na Kujawach. Na obszar Kujaw, ze względu na ich wagę gospodarczą i strategiczną, skierowane zostało największe uderzenie przez grupę wielkiego marszałka von Strupperga. Była to grupa najsilniejsza, licząca na pewno kilka tysięcy konnych i kilkaset wozów. Jak już wspomniano, obejmowała ona główne siły dolnopruskie, Powiśla i zwłaszcza północnego Pomorza Gdańskiego obok niewielkiej liczby zaciężnych. Na niej też spoczęło najważniejsze zadanie operacyjne, tj. wtargnięcie najdalej w głąb ziem koronnych. Ich dewastacja była głównym celem, choć nie wykluczano możliwości opanowania niektórych ważnych strategicznie obiektów nadgranicznych. Wojska wielkiego marszałka przekroczyły 28 sierpnia granice Polski i zarazem Kujaw na południe od Świecia nad Wisłą, podchodząc następnego dnia pod czołowy ośrodek nad Brdą, tj. Bydgoszcz. Ponieważ miasto i zamek tamtejszy były jednak dobrze uzbrojone, dowództwo krzyżackie nie podjęło próby ich oblegania. Ze względu na wysoki poziom wody w Brdzie musiało zarządzić zbudowanie prowizorycznych mostów, po których dopiero 31 sierpnia wojska przeszły rzekę, wdzierając się do serca Kujaw w kierunku Inowrocławia. Wojska te szerzyły zniszczenie poprzez masowe palenie wsi, rabunki i mordy ich mieszkańców, nie oszczędzając przy tym kobiet ani dzieci; także kościoły i ich wyposażenie padły ofiarą grabieży. W dniu 2 września wojska wielkiego marszałka dotarły pod Inowrocław - czołowy ośrodek zachodnio-kujawski. Miasto stawiło opór, jednak już 4 września zostało zdobyte i spalone wraz z przywilejami miejskimi. Burmistrz Mikołaj z grupą mieszczan dostali się do niewoli. Zamek inowrocławski, na którym dowództwo sprawował Tomasz Tumigrała, syn nieobecnego i tutaj starosty Mikołaja, skapitulował bez oporu już rankiem następnego dnia. W ręce krzyżackie wpadła, obok całej załogi, także grupa okolicznej szlachty, która szukała schronienia przed wrogiem. Nie ulega wątpliwości, że niedołęstwo czy lekkomyślność starosty (zdaniem Długosza - nawet zdrada) ułatwiło zdobycie drugiego już - obok Dybowa - ważnego obiektu na obszarze Kujaw inowrocławskich. Oddziały wielkiego marszałka 5 września - a więc w okresie, gdy już zawarty został rozejm pod Łuckiem (1-2 września), obejmujący także Zakon - skierowały się na południe Kujaw, zamierzając zaatakować następnego dnia ich najważniejsze ośrodki - Radziejów, a z kolei Brześć Kujawski. Zapewne opanowanie i zniszczenie pierwszego ośrodka nie sprawiło trudności. Natomiast zdobycie Brześcia nie powiodło się i siły krzyżackie odstąpiły ze stratami. Zagon krzyżacki dotarł jednak jeszcze dalej na wschód aż do Wisły, opanowując Włocławek, który spalono; nie oszczędzono nawet katedry - stolicy diecezji, której podlegała też większość Pomorza Gdańskiego. Wielki marszałek zawrócił następnie na północ. Dnia 10 września znajdował się w miasteczku Służewo, zamierzając udać się pod Bydgoszcz i Nakło i spróbować ich zdobycia. Do Służewa dotarli już jednak wysłannicy Jagiełły i Świdrygiełły z wieścią o zawarciu rozejmu pod Łuckiem z 1-2 września i z prośbą o wycofanie wojsk krzyżackich. Z obawy przed konsekwencjami niedotrzymania rozejmu i ewentualnym atakiem sił polskich dowództwo krzyżackie zrezygnowało z dalszej akcji i wycofało się na północ, docierając 15 września przez Koronowo za Brdę do wsi Sucha, która leżała już na krzyżackim Pomorzu Gdańskim. Obawy Strupperga co do możliwości kontrakcji strony polskiej nie były bezpodstawne. Pod wrażeniem niszczącego pochodu jego armii wśród ludności chłopskiej Kujaw zaczęły się przejawiać dążenia, aby - wobec braku wojsk szlacheckich - chwycić za broń i przeciwstawić się wrogowi. Według danych Długosza na Kujawach zaczęły zbierać się oddziały chłopskie, szykując się do walki. Wystąpieniu ich zapobiegł jednak starosta inowrocławski Mikołaj Tumigrała, obawiający się zapewne społecznych konsekwencji wystąpienia uzbrojonych mas chłopskich. Nie ulega wątpliwości, że w pierwszym rzędzie groźba materialnego zniszczenia w połączeniu z czynnikiem narodowościowym - wrogości wobec obecnego agresora, była główną przyczyną próby zbrojnej akcji chłopów kujawskich. Wycofanie się w połowie września wojsk zakonnych z Kujaw uratowało je od dalszego zniszczenia. Dzieło to było jedynym efektem tej ponad dwutygodniowej wyprawy głównej grupy krzyżackiej. Spowodowała ona zniszczenie co najmniej kilku większych miast kujawskich z Inowrocławiem i Włocławkiem na czele, obok nieznanej bliżej, a znacznej liczby wsi kujawskich, a także śmierć wielu ich mieszkańców. Było to od czasu wypraw krzyżackich za panowania Łokietka z lat 1329-1332 największe zniszczenie materialne Kujaw przez Zakon, dokonane na domiar złego w okresie zbierania zbóż, które także w znacznej części uległy spaleniu. Wywrzeć to miało swój wpływ na ustosunkowanie się ludności kujawskiej do Zakonu w przyszłości..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 166-168 "...W Polsce rozejm przyjęto z ulgą. Rycerstwo z Kujaw i Dobrzynia spiesznie wracało do domów, a właściwie na ich zgliszcza. Atak Krzyżaków bowiem był wyjątkowo okrutny. Według Długosza 24 miasta i ponad tysiąc wsi poszło z dymem. Najazd krzyżacki wywołał oburzenie i gniew w całym kraju. Do papieża wysłano ostry protest przeciw napadowi „okrutnych rabusiów". W kraju pojawiły się glosy krytyki. Jedni za sprawców całego zamieszania uważali panów, drudzy, związani z Zbigniewem Oleśnickim, o wszystkie klęski oskarżali króla. Nie cofnięto się nawet przed szerzeniem plotek, jakoby sam król wezwał Krzyżaków do napadu na Polskę..." Fragment książki: J. Krzyżaniakowa, J. Ochmański "WŁADYSŁAW II JAGIEŁŁO" s. 304 "...Już w toku początkowych operacji trzech grup krzyżackich w pierwszych dniach września wyłoniła się możliwość podjęcia akcji zbrojnej przez nową, czwartą grupę, którą określić można by mianem inflancko-pomorskiej. Możliwość tę stworzyło opóźnione dojście posiłków inflanckich z marszałkiem Wernerem von Nesselrodem, które po 30 sierpnia zostały przez wielkiego mistrza skierowane do Tucholi i Człuchowa. Komtur tucholski Jost von Hohenkirchen otrzymał przed 5 września polecenie, aby wspólnymi siłami uderzyć na Polskę, tj. obszar Krajny (ówczesny powiat nakielski). Dowódcy inflanccy z powodu zmęczenia koni długim marszem opóźnili jednak termin wyprawy, planowanej pierwotnie przez komtura na około 7 września. Doszła ona do skutku dopiero 10-11 września (w każdym razie przed uzyskaniem od wielkiego marszałka Strupperga wieści o rozejmie pod Łuckiem) i skierowała się z Tucholi na obszar środkowej Krajny. W wyprawie, mającej zdecydowanie charakter łupieski, brały udział obok sił inflanckich oddziały zgromadzone przez komtura tucholskiego z terenu południowego Pomorza. Konkretnie wiadomo o udziale części rycerstwa z terenu komturstwa tucholskiego oraz mieszczan tucholskich; uczestniczyli także przedstawiciele z sąsiedniego komturstwa człuchowskiego z jego komturem zamkowym i mieszczanami z Człuchowa oraz Chojnic. Komtur tucholski von Hohenkirchen dysponował także grupą zaciężnych, których pozostawił do swojej dyspozycji przy ich rozdzielaniu na zamki pomorskie w początkach września. Liczebność kontyngentu zebranego przez komtura nie jest znana, ale na pewno nie była zbyt wielka i zapewne dochodziła do 300-400 zbrojnych. Natomiast siły inflanckie łącznie obejmować miały około 600 konnych i 500 słabo wyekwipowanych chłopów kurlandzkich (Kurów), z tym że część sił stacjonowała w Człuchowie. Dowodził nimi marszałek inflancki Werner von Nesselrode, któremu towarzyszyli komturowie Gołdyngi, Rygi, Marienburga oraz Mitawy i wójt Grobina (Kurlandia). Oddziały inflanckie maszerowały pod własnymi chorągwiami, wśród których znajdowała się chorągiew mistrza inflanckiego obok co najmniej trzech innych komturstw. Całość sił, które wyruszały na wyprawę, według Długosza wynosić miała 700 konnych (tj. Inflantczyków z Tucholi i ludzi zebranych przez tamtejszego komtura), co wydaje się prawdopodobne, obok kilkuset piechoty, głównie słabo uzbrojonych chłopów kurlandzkich. Wyprawa wyruszyła z Tucholi pod dowództwem marszałka Nesselrodego z komturem Hohenkirchenem (jako przewodnikiem znającym sąsiedni teren) 10-11 września poprzez graniczną rzekę Kamionkę w głąb środkowej Krajny. W niszczycielskim pochodzie dotarła pod miasteczko Łobżenicę (ponad 50 kilometrów na południowy zachód od Tucholi), którą także spalono..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 168-169 Bitwa pod Dąbkami 13 września 1431 "...Oddziały inflancko-pomorskie skierowały się następnie na wschód, dochodząc 13 września do bagien na prawym brzegu Noteci w pobliżu Nakła i zapuszczając się w pościg za zdobyczą, zwłaszcza bydłem. Tutaj nieoczekiwanie zetknęły się z uzbrojonymi oddziałami rycerstwa i chłopów wielkopolskich. Wydaje się uzasadnione stwierdzenie, że zebranie się tych sił wielkopolskich było w dużej mierze wynikiem wspomnianej uchwały zjazdu w Nakle z 12 sierpnia, zarządzającej faktycznie wyprawą domową. Na koncentrację tych sił w początkach września wpłynęły bez wątpienia wieści o niszczącym pochodzie wojsk krzyżackich, zwłaszcza na sąsiednich Kujawach czy w rejonie Międzychodu, i obawa, że niszczące działania wojenne przenieść się szybko mogą na teren Krajny czy nawet Pałuk, Szlachta tych regionów niewątpliwie tylko w niewielkiej liczbie stawiła się w Nakle, choć niektórzy przedstawiciele szlachty kujawsko-dobrzyńskiej i zapewne wielkopolskiej, zaalarmowani wieścią o najeździe krzyżackim, zdążyli spiesznie zawrócić już spod Łucka. Na czele faktycznej wyprawy domowej, która objęła przeważnie ludność chłopską chyba głównie północnej Wielkopolski, tj. samej Krajny (być może i Pałuk), nie stanął jednak żaden z nieobecnych nadal wyższych urzędników ziemskich, lecz trzej przedstawiciele w zasadzie nieurzędniczej szlachty wielkopolskiej: Jan Jarogniewski, herbu Orla (pochodzący z ówczesnego powiatu kościańskiego), Dobrogost Koleński z Kolna (powiat koniński), kasztelan arcybiskupi w Kamieniu i Bartosz III Wezenborg, herbu Nałęcz, właściciel Gostynia (późniejszy, z 1438 r. kasztelan nakielski). Byli to więc przedstawiciele wyłącznie północne] lub środkowej Wielkopolski, związani częściowo z terenem Krajny. Liczebność zebranych pospiesznie oddziałów nie jest znana; być może była ona słabsza od oddziałów krzyżackich. W każdym razie trzon ich stanowiły oddziały słabo uzbrojonej piechoty chłopów wielkopolskich, szczególnie z terenu Krajny, obok nielicznej grupy konnej szlachty. Chłopów przepełniać jednak musiała nienawiść do najeźdźców krzyżackich oraz gorące pragnienie położenia kresu dalszej działalności agresora. Oddziały polskie podeszły 13 września, niewątpliwie od strony wschodniej, tj. Nakła, przecinając dalszy marsz przeciwnika, zaskoczonego nieoczekiwanym pojawieniem się wojsk polskich. Do spotkania doszło - według zgodnych opinii kronikarskich źródeł krzyżackich - w pobliżu bagien nad Notecią niedaleko Nakła (tj. na zachód); w korespondencji krzyżackiej stale mowa jest o bitwie, tj. klęsce pod Nakłem. Jedynie Długosz dokładniej określa miejsce zetknięcia się obu wojsk: nad rzeczką Wyrzą pod wsią Dąbki (w dzisiejszym województwie pilskim). Niestety tradycja miejscowa nie przechowała do dzisiaj żadnych danych o dokładnym miejscu spotkania się obu wojsk i ich walce. Rzeczka Wyrza stanowiła lewobrzeżny dopływ rzeki Łobżonki uchodzącej do Noteci w odległości 20 kilometrów na zachód od Nakła. Rzeczka ta, która nazwę swoją wzięła od wsi Wyrza (na północ od Nakła), gdzie przepływała, nosiła już w końcu XVIII wieku miano Rudnej; obecnie nosi nazwę Orla. Między ujście jej i lewy, bagnisty brzeg Łobżonki oraz podmokłą dolinę Noteci wrzynała się krawędź wysoczyzny, na której leżała wieś Dąbki. Położone więc one były na półwyspie wysoczyznowym, wznoszącym się do 95-100 metrów n.pjn., a górującym około 40 metrów nad bagnistą doliną Łobżonki i Noteci czy rynną Rudnej (Orli). Wybór miejsca (odległego ok. 28 kilometrów na zachód od Nakła) był dogodny dla strony polskiej, gdyż zmuszało ono przeciwnika do przyjęcia walki w niekorzystnych warunkach, dzięki istnieniu naturalnej zapory, jaką od zachodu i południa stanowiła dolina Łobżonki i Noteci, a od północy - Rudnej (Orli) z pasmem lasu. Oddziały polskie po zetknięciu się z nieprzyjacielem przygotowały się do walki, intonując pieśń „Bogurodzica", po czym uderzyły na przeciwnika. Nie ulega wątpliwości, że nie zetknęły się z wszystkimi oddziałami inflancko-pomorskimi, które były częściowo rozproszone w poszukiwaniu zdobyczy, ale w każdym razie z głównymi oddziałami i ich dowódcami. Fakt ten ułatwił niewątpliwie atak jazdy szlacheckiej i chłopskiej piechoty na siły przeciwnika, atak, o którego przebiegu wiemy, niestety niewiele. Z lakonicznego opisu Długosza wynika tylko, że zawzięcie walczące oddziały polskie złamały pierwszą linię oporu jazdy inflancko-pomorskiej, która rzuciła się do ucieczki, pociągając za sobą dalsze zastępy piechoty oraz porzucając warowne obozowisko z wozami (tj. Wagenburg) z bogatym łupem. Rozgrzane walką zastępy chłopów nie szczędziły przeciwnika, nie biorąc go do niewoli, lecz przeważnie kładąc trupem. W ręce polskie wpadło pięć chorągwi inflanckich, wśród nich i mistrza krajowego. Poległ jeden z przywódców - komtur tucholski Hohenkirchen, którego zwłoki odarte ze zbroi i szat leżały na polu walki. Padł także komtur mitawski. Natomiast głównodowodzący marszałek inflancki Nesselrode wraz z komturem gołdyńskim i wójtem grobińskim oraz komturem zamkowym człuchowskim dostali się do niewoli, których wraz z innymi poważniejszymi jeńcami (łącznie około 50) przewieziono do Poznania. Według relacji o bitwie, przekazanej przez wielkiego mistrza generalnemu prokuratorowi Zakonu do Rzymu i przedłożonej w lutym 1432 r. papieżowi, udział w niej brało 800 zbrojnych Zakonu, z których 100 dostało się do niewoli wraz z dwoma dowódcami, przy czym jednego z nich zabito (komtura tucholskiego), a jego najbliższych podwładnych spalono (niewątpliwie uczynili to chłopi wielkopolscy), drugiego zaś (marszałka inflanckiego) trzymano nadal jako jeńca. Dowódca sił polskich Dobrogost Koleński zabrał do niewoli grupę pomorskich uczestników (z Tucholi, Człuchowa i Chojnic) i osadził ich w więzieniu w swojej wsi Prusy, koło wielkopolskiego Pleszewa, żądając za nich wysokiego okupu. Liczba poległych lub utopionych w mokradłach nie jest bliżej znana, w każdym razie była chyba dość znaczna. Sporo było rannych, którzy wraz z innymi zbiegami uszli z pola bitwy, szukając ratunku w różnych kierunkach i przedzierając się do Tucholi czy Debrzna; 16 września dotarło tam aż 150 rannych uciekinierów. Chłopi wielkopolscy urządzali formalne polowania na ukrywających się zbiegów krzyżackich. Bitwa pod Dąbkami zakończyła się więc decydującym sukcesem - rozbiciem ostatniej, dywersyjnej grupy krzyżackiej niszczącej ziemie północnej Polski, sukcesem odniesionym w znacznej mierze siłami prostych chłopów wielkopolskich, zwłaszcza zaś krajeńskich. Był to dowód ich możliwości bojowych i uaktywnienia się także w dziedzinie wojskowej, jako częściowego odpowiednika zrywu czeskich mas ludowych. Dla chłopów wielkopolskich bodźcem do walki stało się głównie zagrożenie ich własnej ziemi i mienia ze strony krzyżackiego najeźdźcy, rozbudzające przy tym świadomość narodową. Sukces bitwy uczciła stolica Polski - Kraków biciem w dzwony i iluminacją. W katedrze na Wawelu zawieszono obok chorągwi krzyżackich spod Grunwaldu i Koronowa pięć zdobytych chorągwi inflanckich, które opisał potem Jan Długosz, a odmalował Stanisław Durink w Banderia Prutenorum. Do Krakowa przewieziono też z Poznania jeńców inflanckich i pruskich..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 169-171 "...W Kujawach odstraszył ich i odegnał zdrajca starosta inowrocławski: wracali więc stąd Krzyżacy „zdrowi" do domu; także bohaterom z Dobrzynia „poszło wszystko po myśli i nic im się nie stało"; ale w „Krainie" owe kupy chłopskie znalazły przywódców: Jarogniewski, Bartosz Wissemburg i Dobrogost Koliński, zebrawszy na prędce co mieli zbrojnych i tych Kujawiaków i Dobrzynian, co zdołali tu dopędzić spod Łucka, stanęli na czele tych band włościańskich i stworzywszy z nich wojsko, wynoszące około 5000 ludzi, „do zasiewania roli i żywienia bydła raczej niżli do broni zdolne", puścili się z nim w pogoń za ochotnikami z Inflant i komtura tucholskiego; a była tam liczna piechota i około 800 koni. Tym przynajmniej przyszło gorzko pożałować ochoty, która ich tu zapędziła. Dogoniono ich dnia 13 września koło wsi Dąbki nad rzeką Wierszą czyli Łobżonką, niezbyt daleko od Nakla, kiedy w lęgach nadnoteckich, daleko od głównego wojska krzyżackiego, rozlecieli się w części za pasącymi się tamże stadami. Ku zdumieniu i przerażeniu bezpiecznych łupieżców, rozległ się naraz po lasach i łęgach gromki śpiew „Bogurodzica", i „nieliczni z mnóstwem, nadzy z odzianymi, wieśniacy z rycerzami", według słów Długosza, zderzyli się tak gwałtownie, jakby weterani na rekrutów natarli. Ogromną klęskę nieprzyjaciołom zadano. Po srogim zmiażdżeniu tych, co stali w szyku bojowym, cale wojsko inflanckie poszło w rozsypkę, pozostawiając obóz i zdobycz w rękach zwycięzców. Uciekał, gdzie kto mógł, lecz większa klęska ścigała uciekających, za którymi w ślad gonili wściekli Polacy, napominając jeden drugiego, zwłaszcza wieśniacy, aby krwią nieprzyjacielską ugasić zagród swoich zgliszcza i śmiercią zabójców przebłagać cienie drogich sobie osób. Nie chciano brać w niewolę, ale mordowano bez litości. Wielu z nieprzyjaciół, nie znając dróg ani języka polskiego, porozbiegalo się po lasach, tu błądząc po miejscach nieznanych i bezdrożnych, z głodu oraz z zimna drętwieli i wpadali w ręce zwycięzców lub okolicznych wieśniaków. Długo potem do Tucholi, Człuchowa, Bytowa, nadchodziły te rozbitki, które mściwej dłoni polskiej ujść zdołały. Poległ w bitwie ów komtur tucholski, Jodok de Hogerkerche, inicjator i przewodnik tej wyprawy, tak samo Szwor komtur ostródzki, Walter de Lo komtur dyneburski, komtur mitawski i wielu innych komturów inflanckich i pruskich; sam zaś główny wódz, marszałek inflancki Werner von Nessekode, a z nim Walter de Gelsze komtur feliński, komtur Goldyngi, hauskomtur człuchowski, wójt z Graben, Paschke von Landeck, innych siedmiu komturów i około 50 rycerzy zostało pojmanych i pognanych do Poznania; później kolo Krakowa trzymano ich w niewoli. Zdobyto cztery chorągwie i wysłano je do Krakowa, gdzie w kościele złożone a później przez Długosza opisane zostały. Cały obóz nieprzyjacielski dostał się Polakom, a z nim zdobycz tak wielka, że, rozdzieliwszy ją między siebie, każdy się znacznie wzbogacił. Wielka była radość na dworze królewskim, tudzież w Krakowie, gdy przyszła wiadomość o tak niespodziewanym powodzeniu; Kraków uczcił je biciem dzwonowi ogniami radości. Mistrz zaś nie mógł pojąć, co się stało i skąd się wzięli ci Polacy, co mu „taką szkodę narobili..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 149-150 "...Klęska krzyżacka pod Dąbkami zadecydowała też ostatecznie o zaniechaniu dalszych niszczycielskich działań przez władze Zakonu, zamierzające zresztą respektować dwuletni rozejm zawarty przez Świdrygiełłę. Przede wszystkim były one zaskoczone porażką i liczyły się poważnie z wkroczeniem zwycięskich sił wielkopolskich na południowe Pomorze, a nawet z koniecznością opuszczenia okupowanego zamku dybowskiego. Do rozwinięcia dalszej inicjatywy militarnej przez stronę polską nie doszło już jednak w 1431 r., gdyż rozwinęła ona przede wszystkim działalność dyplomatyczno-propagandową, która także miała boleśnie ugodzić we władze Zakonu. Dopiero potem miało nastąpić zbrojne pomszczenie ich wiarołomstwa. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 171 "...Atoli zaraz potem doniesiono mistrzowi, iż wielkie siły polskie gromadzą się na Mazowszu (w kraju księcia Jana), że obaj książęta mazowieccy w nadziei posiłków polskich ze znaczną silą już tylko o dziewięć mil od Działdowa się rozłożyli, zamierzając napaść na Prusy, skutkiem tego komtur ostródzki i pfleger rastenburski musieli zwołać całą zbrojną ludność i poprowadzić ku granicom. Wnet potem rozeszła się w Prusach wieść, że król ściąga wojska z Rusi i rozkłada je koło Lwowa, że Puchale, znanemu polskiemu Husycie na Śląsku, polecił werbować dla Polski zaciężnych..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 158 "...Po ustaniu działań wojennych na Litwie oraz pograniczu Polski z Zakonem od połowy września 1431 r. Jagiełło z doradcami zastosował taktykę, która miała zmierzać do rozdzielenia wielkiego księcia Świdrygiełły od Prus Krzyżackich. Kontakty dyplomatyczne były więc utrzymywane tylko ze Świdrygiełłą, a na listy Rusdorfa kancelaria koronna nie udzielała odpowiedzi, posługując się jedynie pośrednictwem litewskim. W listopadzie 1431 r. granica polsko-pruska nadal była zamknięta przy trwającym w Koronie oburzeniu na wiarołomne postępowanie Zakonu, które w pełni zasługuje na odwet. Nie ulega też wątpliwości, iż zdecydowano się na niepokojenie strony krzyżackiej przez pozorowane zbrojenia nad granicą Nowej Marchii czy Mazowsza, które powodowały alarmy urzędników Zakonu do Malborka..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 175 "...W grudniu już mieli Polacy zgromadzić wielką armię na granicach Nowej Marchii, która tam napaść miała; inna była koło Nakła, aby powiaty Człuchowa, Tucholi i Świecia nawiedzić; z Dobrzynia zaś miano ściągnąć zbrojnych do Kujaw w zamiarze odebrania Nieszawy. Zwrotu tego ostatniego zamku król żądał rzeczywiście od Zakonu, zapewne na tej podstawie, że zabrany został już po zawarciu rozejmu łuckiego, a nawet Świdrygiełło uznał słuszność tego żądania, i łatwo być może, że król go siłą chciał odebrać. „Co dzień", pisał mistrz, „mamy doniesienia, że się Polacy na nas gotują". To go zmuszało do równej gotowości i zaopatrywania granic. Obwarował silniej Toruń, Nieszawę, Johannisburg, Bałgę, Iławę i wszystkie inne zamki graniczne i pilnie strzec ich kazał, zwłaszcza Nakla i Bydgoszczy, tudzież ziemi chełmińskiej, na rzece zaś Noteci codziennie w zimie lód rozbijano, aby nieprzyjaciołom utrudnić przejście. Wielki mistrz stał ciągle na nogach, cala jego siła była w nieustannym ruchu, żałośliwe listy wysyłał do mistrza inflanckiego, prosząc go o posiłki i o zjazd w celu porozumienia się w Królewcu, bo dalej do niego udać się nie może, „nigdy bowiem w życiu w takim jak teraz nie był niebezpieczeństwie". Napad nie nastąpił, Polacy rozejmu nie złamali, ale te ciągłe groźby wyglądają jakby były umyślne, aby jeszcze przed wojną na śmierć znużyć i wyniszczyć zasoby przeciwnika..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 158 "...Jagiełło zażądał też od Zakonu zwrotu zamku w Dybowie, który najwidoczniej traktowano jako zagarnięty już po uzgodnieniu założeń rozejmu pod Łuckiem. Wielki mistrz uzbrajał więc nadgraniczne ośrodki, nie zwalniał też najętych już wiosną 1431 r. zaciężnych, mimo znacznych wydatków finansowych. Nawiązał nawet kontakt z Mołdawią, w której po zgonie wojewody Aleksandra I Dobrego w styczniu 1432 r. władzę objęli jego synowie, podtrzymujący sojusz ze Świdrygiełłą i dosyłający także do Malborka swojego posła w kwietniu 1432 r. Rusdorf nakazywał też wysyłać wywiadowców, zwłaszcza do Nakła i Bydgoszczy, jednak granica polska była obstawiona, a szpiegów Zakonu często chwytano. W lutym 1432 r. wielki mistrz nakazał nawet pogotowie wojenne w Nowej Marchii oraz w ziemi chełmińskiej; spotkało się ono z wyraźną niechęcią jej rycerstwa. Jednak do uderzenia polskiego nie dochodziło i rozejm był nienaruszony, mimo nieuniknionych incydentów granicznych, zwłaszcza wypadów do pobliskich wsi. Uderzała jednak surowość w traktowaniu jeńców krzyżackich z bitwy pod Dąbkami, także inflanckich, których mimo usilnych starań tak wielkiego mistrza, jak Świdrygiełły nie wypuszczono nawet za poręczeniem tych ostatnich władców (w przeciwieństwie do jeńców litewskich spod Łucka)..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 175 "...Oczywiście, że gdzie wojska z obu stron granic nieustannie sobie groziły, były ciągłe starcia i gwałty graniczne. Na granicy dobrzyńskiej Krzyżacy zburzyli zamek Sadłowo a materiał budowlany przewieźli do Brodnicy, odbudowania zamku nie dopuszczali, zmuszając tamtejszych ludzi do składania hołdu Zakonowi. Starostowie wielkopolscy donosili królowi już w październiku, że Krzyżacy, na trzy części podzieleni, na nowo, jak w sierpniu, napaść zamierzają na Polskę i już rzeczywiście przez Wisłę się przeprawiają. Koło Nieszawy Polacy zabijali jakieś bydło Krzyżakom, nowo w Nieszawie ustanowiony komtur wynagrodził to sobie, grabiąc bydło polskie. Na granicy nowej Marchii, koło Wielenia, Krzyżacy zburzyli most, który Polacy na rzece Drawie rzucili ; gdzie indziej Polacy dopuścili się jakichś gwałtów w młynie granicznym. Co dzień niemal, pisał król, nadchodzą do niego skargi na takie gwałty, Krzyżacy zaś ze swojej strony utrzymywali to samo; zdawało się, że pokój lada chwila się zerwie, a nie było sposobu porozumienia, bo król stanowczo wszelkiej styczności z Zakonem odmawiał i tylko przez Świdrygiełłę, którego za wszystko czynił odpowiedzialnym, jedna i druga strona żale swoje zanosiła. Ta zaciętość króla i Polaków względem Zakonu dawała się odczuć najbardziej jeńcom krzyżackim, marszałkowi inflanckiemu i jego towarzyszom, ochotnikom spod Nakla. Wówczas w ogóle nie pieszczono się z jeńcami, lecz dawano im poczuć ich niewolę: tak nawet jeńcom litewskim spod Łucka król, jak utrzymywał Świdrygiełło, nie pozwolił dostarczyć rzeczy do wygody służących. Lecz tych jeńców litewskich król wkrótce wypuścił za poręką: jednych już pod Łuckiem, zaraz po zawarciu rozejmu, za poręką niektórych książąt i bojarów litewskich ; marszałka Rumpolda i Gastolda zatrzymał czas jakiś, lecz już w grudniu wypuścił za poręką samego Świdrygiełły i po zobowiązaniu się ich, że na Wielkanoc i na każde zawołanie potem do niewoli powrócą. Ale co do jeńców krzyżackich, król i Polacy byli nieubłagani. Trzymano ich w srogiej niewoli, to nie podlega wątpliwości: powiada to bez ogródki Długosz, dodając zgodnie z wielkim mistrzem, że wielu z nędzy pomarło. Tylko na uroczystość Bożego Narodzenia, kiedy się wszystkim przebacza i tylko szczęśliwych chce widzieć koło siebie, Jagiełło zaprosił jeńców do swojego stołu. Lecz jeżeli Świdrygiełło z tego powodu przed mistrzem wyrażał nadzieję, iż król ich teraz za jego poręką wypuści, to się mylił, bo jeńcy od stołu królewskiego wrócili do wieży. Wszelkie na korzyść ich podejmowane starania były bezskuteczne. Najpierw, zaraz po bitwie pod Nakłem, próbował sam wielki mistrz. „Prosiliśmy za nimi", powiada sam, „ślubowali, pisali i najuroczyściej przyrzekali i ofiarowaliśmy się, aby ich nam wydano na rękę: nie otrzymaliśmy po prostu żadnej odpowiedzi". Udał się potem z instancją do Świdrygiełły, bo tylko przez niego mógł jeszcze coś u króla wyjednać. Świdrygiełło ze swojej strony robił także, co mógł, pisał list za listem, wystawiał dokument za dokumentem, którymi sam brał odpowiedzialność na siebie, że powrócą do niewoli na żądanie króla. Król nie odmawiał wręcz, nie chcąc sobie zrażać brata, ale zawsze znalazł jakąś wymówkę, aby prośbie nie uczynić zadość. Wypuszczono ich z niewoli dopiero po dwóch latach, po zawarciu rozejmu łęczyckiego z Krzyżakami..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 158-160 "...Gdy nadszedł rok 1433 i zbliżał się koniec rozejmu, wszystko gotowało się do wojny. Już na początku tego roku donoszono wielkiemu mistrzowi ze Śląska, że Polacy nawet na tamtejszych granicach obwołują wojnę, że każą siadać na koń i ruszać ku granicom krzyżackim; że równocześnie snują się wszędzie za zaciężnymi werbownicy polscy, po Śląsku, Czechach, Miśni; że książęta śląscy ofiarują swoje usługi królowi polskiemu, że niektórzy z nich zawarli już z nim przymierze, co, jak wiemy, było rzeczywiście prawdą; że ludzie chętnie zaciągają się pod sztandary polskie, oświadczając, że będą służyli królowi polskiemu tak dobrze jak każdemu innemu, byle im tylko dał pieniądze; że nawet książę Miśni nie pozwala u siebie werbować zaciężnych dla Zakonu, choć Polakom nie stawiał trudności. Groźne też rozchodziły się i dochodziły do uszu mistrza wieści o Husytach i ich ścisłych stosunkach z Polakami, wieści, które Polacy może umyślnie rozszerzali. Na soborze posłowie husyccy żarliwie bronili nieobecnych Polaków wobec ciągłych na nich napaści pełnomocników krzyżackich; roznoszono plotki że papież chce Czechy oddać królowi polskiemu, to znowu, że król syna swojego tam wysyła, że królewicz jest już nawet w drodze do Czech..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 221-222 "...Rusdorf zdecydował się, także pod wpływem relacji komtura von Landsee, który powrócił z Litwy wczesną wiosną 1433 r. do Prus, do pełnego już poparcia Świdrygiełły. W początkach kwietnia wystosował do niego pismo zapewniające o gotowości dalszej, wspólnej walki zbrojnej z Polską, na którą zamierzał dokonać napaści w końcu maja (a więc jeszcze przed upływem terminu rozejmu). Wzywał, aby w tym samym czasie Świdrygiełło wraz z mistrzem inflanckim zaatakował ziemie litewskie pozostające pod władzą wielkiego księcia Zygmunta, a jednocześnie spowodował najazd Mołdawian, księcia podolskiego Fedki i Tatarów na ziemie Korony Polskiej. Rusdorf wysłał też ponownie komtura gniewskiego Ludwika von Landsee do Świdrygiełły, u którego boku miał on prawo występować jako reprezentant interesów Zakonu, także w ewentualnych rokowaniach pokojowych. W samych Prusach wielki mistrz gromadził w tym czasie kwoty podatkowe, uchwalone przez stany, które miały wpłynąć do końca maja. Wzywał też miasta z Gdańskiem na czele, a nawet chłopów z dóbr Zakonu do przygotowania okutych wozów wojennych na przyszłą wyprawę wojenną przeciwko Polsce. Świdrygiełło w początkach maja potwierdził gotowość do podjęcia walki na warunkach mu przedłożonych. Zamierzał 31 maja spotkać się z mistrzem inflanckim i jego siłami w Połocku, aby stamtąd wspólnie zaatakować ziemie północno-zachodniej Litwy. Wprawdzie mistrz inflancki von Rutenberg zamierzał opóźnić nieco termin wymarszu swoich wojsk, ale nie negował konieczności wspólnej akcji ze Świdrygiełłą w lecie 1433 r. Tak więc u schyłku wiosny 1433 r. Polsce grozić miał, aranżowany przez wielkiego mistrza, skoncentrowany atak od północy i południowego wschodu, przy jednoczesnym uderzeniu Świdrygiełły i gałęzi inflanckiej Zakonu na ziemie litewskie. Miał on przechylić szalę zwycięstwa na stronę krzyżacką, a jednocześnie doprowadzić do rozbicia unii polsko-litewskiej, osłabiając silnie Polskę i dając pruskiej gałęzi Zakonu szansę na odzyskanie utraconej pozycji politycznej (niewątpliwie także przez nabytki terytorialne kosztem Litwy)..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 179-180 "...Wiosną 1433 r. strona polska, wobec trwającego nadal przymierza Zakonu ze Świdrygiełłą i jego walki z Zygmuntem Kiejstutowiczem zdecydowana już była na zrealizowanie zbrojnej wyprawy odwetowej na Prusy Krzyżackie. Na zjeździe w Sandomierzu w pierwszej połowie marca zapadła uchwała zwołania na 24 czerwca do wielkopolskiego Koła pospolitego ruszenia, które miało wyruszyć na północ. Jednocześnie zaś Jagiełło próbował w pełni realizować ugodę pabianicką z lipca 1432 r. zawartą z grupami czeskich husytów, mimo oporu wyższego kleru polskiego. Jednak wskutek nawiązania przez husyckie Czechy kontaktów z soborem bazylejskim atrakcyjność przymierza z Polską dla husytów zmalała. W rezultacie wiosną 1433 r. taboryci wycofali się z jego realizacji, mimo poselstw wysyłanych przez Jagiełłę do Pragi, atakując nawet wiosną 1433 r. północne Węgry (tj. Słowację) i przechodząc tam przez Małopolskę, mimo oporów strony polskiej. Natomiast oddziały „sierotek" na czele z Janem Czapkiem z San, nadal gotowe były do wspólnej wyprawy do Prus Krzyżackich, w imię narodowo-religijnych haseł, chociaż siłą rzeczy liczebność ich oddziałów miała być mniejsza. W drugiej połowie kwietnia Czapek przybył do Poznania, gdzie ułożył z Jagiełłą warunki przyszłej, wspólnej wyprawy. Strona polska - nadal traktując oddziały husyckie jako sprzymierzeńców - zobowiązała się jednak do wypłacenia im żołdu (po 12 groszy od kopii), dostarczenia żywności i zwrotu poniesionych strat w walkach zbrojnych; jeńcy wojenni mieli po połowie przypaść Polakom i husytom. Uzgodniono też niewątpliwie dostarczenie przez miasta wielkopolskie niezbędnej odzieży, głównie butów i kusz dla poprawy wyposażenia chłopskich oddziałów, zwłaszcza „sierotek" które było niewystarczające i zużyte po wyprawach zbrojnych do sąsiednich krajów. Uzgodniono też, iż oddziały husyckie przybędą najpierw z Górnych Łużyc na Dolny Śląsk do Głogowa nad Odrą, gdzie w drugiej połowie maja miało nastąpić spotkanie z pierwszą grupą polskich zbrojnych na czele z Piotrem Szafrańcem (ówczesnym zarządcą księstwa głogowskiego z ramienia Jagiełły) i dalej rozpoczną pochód na północ do linii Warty i Noteci, ku Nowej Marchii, razem z wojskami Wielkopolan. Z uwagi na konieczność zwiększenia liczebności sił zbrojnych, także poprzez zaciąg, strona polska wywarta wpływ na książąt śląskich. Pod wrażeniem przymierza polsko-husyckiego niektórzy z nich ułożyli się już z Polską (19 kwietnia w Kaliszu), jak książę głogowski Henryk IX, żagański Jan i oleśnicko-kozielski Konrad Biały. Niewątpliwie wyrazili oni zgodę na zaciągi w ich księstwach dla Polski, a wydali zakaz takich zaciągów dla Zakonu, co w praktyce było później realizowane, mimo wyraźnej chwiejności książąt. Na Pomorzu Zachodnim Polska miała trwalszego sojusznika jedynie w osobie księcia słupskiego Bogusława IX, który w połowie kwietnia 1433 r. poślubił w Poznaniu księżniczkę Marię, córkę Siemowita IV mazowieckiego, co utwierdzać miało jego antykrzyżacką postawę. Natomiast inni książęta pomorscy przejawiali wówczas postawę życzliwą dla Zakonu, zresztą żądając wysokiej opłaty za ewentualną pomoc zbrojną. Niepokój Jagiełły budzić musiała sytuacja na Mazowszu, którego książęta, starsi i młodsi, pozostawali w niezgodzie. Najmłodszy z nich Władysław I płocki, gotów był nawet porozumieć się ze Świdrygiełłą, a w konsekwencji z Zakonem. Książęta Władysław I i Bolesław IV zawarli nawet w Działdowie 29 kwietnia 1433 r. układ rozejmowy z Zakonem, mający trwać do 24 maja, w celu kolejnego spotkania obu stron; rozejm ten obejmował także Świdrygiełłę. Prowadzący układy rozejmowe komtur ostródzki gotów był spowodować przedłużenie tego rozejmu. Ale nie miało to nastąpić, gdyż już w połowie maja książęta mazowieccy, niewątpliwie pod wpływem władzy królewskiej i ugodowej wobec niej postawy starszego księcia Siemowita V, zaczęli gromadzić część sił zbrojnych przy granicy Prus, na południe od Pisza. Główne siły pospolitego ruszenia mazowieckiego zbierały się koło Płocka. Posunięcia te bardzo niepokoiły urzędników Zakonu, zarzucających wręcz oszukiwanie władcom mazowieckim. Ale skądinąd nakazywały Jagielle i jego doradcom ostrożność wobec tak chwiejnej postawy książąt i potrzebę zabezpieczenia siłami zbrojnymi północno-wschodnich granic Korony z Zakonem. Natomiast na południowo-wschodniej granicy Królestwa Polskiego udało się doprowadzić wiosną 1433 r. do wyjaśnienia stosunków z Mołdawią Jej nowy wojewoda Eliasz, dążąc do zatarcia złego wrażenia sojuszu swego ojca Aleksandra ze Świdrygiełłą i nie ulegając podszeptom Zakonu, aby go kontynuować, 3 czerwca wraz z synem i bratem (przyrodnim) Stefanem wystawili z bojarami akty hołdownicze, w których uznana ponownie została władza zwierzchnia Jagiełły, wraz z obowiązkiem zbrojnej pomocy dla niego. Oznaczało to przede wszystkim zaniechanie zbrojnego wspierania Świdrygiełły i niepokojenia ziem Pokucia czy Podola. Nadal jednak Świdrygiełło był popierany przez większość książąt ruskich, także na Podolu (książę Fedko) oraz Tatarów. Oznaczało to konieczność zabezpieczenia przez Polskę także południowo-wschodnich kresów Królestwa Polskiego. Nie ulega wątpliwości, że sandomierska decyzja marcowa o zwołaniu pospolitego ruszenia do wielkopolskiego Koła na 24 czerwca została skorygowana wiosną 1433 r., po ujawnieniu się trudności na ziemiach północnych i południowo-wschodnich Królestwa Polskiego i sfinalizowaniu układu z „sierotkami" Jana Czapka. Król z doradcami zdecydował więc, iż do Koła nie stawią się oddziały szlacheckie z województw zachodniej Wielkopolski, które miały od razu zostać przeznaczone do wsparcia akcji oddziałów husyckich w Nowej Marchii. Także oddziały z ziemi łęczyckiej, kujawskiej i dobrzyńskiej najwidoczniej miały zostać skierowane (choćby częściowo) do zabezpieczenia granicy Prus Krzyżackich wzdłuż Wisły i Drwęcy oraz w potrzebie wsparcia księstw mazowieckich. Także szlachta z Rusi Czerwonej i Podola została bez wątpienia użyta do obrony ich granic od wschodu. Wielki książę Zygmunt Kiejstutowicz otrzymał też wzmocnienia z Polski dla zamków północno-zachodniej Litwy. Zarządzenia te zakładały obronę północnej i południowo-wschodniej granicy Królestwa, przy kooperacji z Zygmuntem Kiejstutowiczem, a przy skoncentrowaniu trzonu sił tak Korony, jak i „sierotek" dla wspólnego uderzenia na południowo-zachodnie obszary Prus Krzyżackich oraz Nowej Marchii. Wydzielenie części oddziałów Kujaw i ziemi dobrzyńskiej w celu ich zabezpieczenia, przy zbieraniu się także Mazowszan odegrać jednak miało dodatkową, ważką rolę: wzbudzić obawę władz Zakonu, iż także z regionu dobrzyńsko-mazowieckiego może nastąpić uderzenie na ziemię chełmińską czy południową strefę Prus właściwych (tj. Mazur). Główny cel strategiczny strony polskiej zakładał jednak najpierw atak sił zbrojnych - husyckich i szlacheckiego pospolitego ruszenia z Wielkopolski - na Nową Marchię, a następnie - na Pomorze Gdańskie, przy dołączeniu się tam pozostałych oddziałów pospolitego ruszenia wielkopolsko-małopolskiego. Zakładał przede wszystkim niszczenie tych regionów, bez próby poważniejszych akcji oblężniczych. Po zrealizowaniu głównego celu można było myśleć o zdobyciu niektórych miast czy zamków. O nabytkach terytorialnych w zasadzie nie myślano, gdyż głównym zamierzeniem było ukaranie Prus Krzyżackich za dywersję z 1431 r., a także zmuszenie do porzucenia przymierza ze Świdrygiełłą, nadal niebezpiecznym dla Wielkiego Księstwa Litewskiego i jego unii z Polską. W działaniach wojennych z Zakonem z udziałem husyckich „sierotek" miała się w wojskowości polskiej w pełni ujawnić rola mieszczańsko-chłopskiej piechoty, posługującej się ruchomym taborem. Husyckie wozy bojowe, stosowane od lat dwudziestych XV w., zaopatrzone w osłony z desek, łączone w krąg lub czworobok za pomocą łańcuchów, którymi spinano koła, były też używane jako stanowiska dla artylerii, umożliwiając zarazem współdziałanie z chłopską piechotą, znajdującą się na wozach, a uzbrojoną w ręczną broń palną, oraz z jazdą. Ruchomy tabor husycki ułatwił rozwój artylerii polowej, stając się nowym środkiem taktycznym. Podniósł on rangę piechoty i spowodował powstanie specjalnych oddziałów wojsk, związanych organicznie z taborem. Pozwalało to także na marsz pod osłoną taboru. Główną bronią piechoty czeskiej była kusza, obok broni palnej ręcznej, z których ostrzał - obok artyleryjskiego z wozów taborowych - dziesiątkował oddziały rycerstwa konnego, niszczone do reszty przez lżejszą jazdę husycką czy piechotę. Taktyka taboru husyckiego wywierała już wpływ na wojskowość sąsiednich krajów (Austria, Węgry, Rzesza). Wielki mistrz, nie będąc pewien poparcia stanów, wyraźnie niechętnych działaniom wojennym, w połowie kwietnia skierował apel, głównie do krajów Rzeszy, także do Księstwa Pomorskiego o przybycie z pomocą poprzez zaciąganie się na służbę zbrojną do Zakonu do walki z Polską, sprzymierzoną z husytami. Przyrzekł dobre warunki dla każdej kopii (złożonej z trzech konnych lub trzech uzbrojonych strzelców) po 20 złotych reńskich na miesiąc. Popis zaciężnych miał odbyć się w Chojnicach, po czym zamierzano tam wypłacić połowę żołdu. Szczególny oddźwięk wezwanie to miało znaleźć w Turyngii i w tzw. Vögtlandzie, przy pomocy panów von Plauen, chociaż same zaciągi były dokonywane z dużym opóźnieniem. Także brak rezerw pieniężnych u wielkiego mistrza miał powodować poważne komplikacje. W dodatku margrabia Fryderyk I zabronił przemarszu zaciężnych z Turyngii przez Brandenburgię, a książęta sascy zakazali w ogóle zaciągów dla Zakonu. Rusdorf wysłał także swego przedstawiciela z apelem do miast wendyjskich Hanzy na czele z Lubeką, prosząc o dosłanie marynarzy (tzw. Schiffskinder), którzy jako piechota nadawali się przede wszystkim do obsady zamków. Próbował też zaciągnąć nawet niektórych korsarzy z zachodniej strefy Bałtyku, zapewniając im bezpieczeństwo na czas służby dla Zakonu, jednak bez większego rezultatu. Rusdorf, planując ofensywne uderzenie na północne ziemie Polski, polecił przed połową maja 1433 r. zbudować most (zapewne pontonowy) drewniany na Wiśle pod Toruniem, przy czym drewno na budowę wysyłano drogami wodnymi aż z północnych regionów Prus (z komturstw elbląskiego i dzierzgońskiego). Nie ulega wątpliwości, iż most ten miał ułatwić przejście wojsk Zakonu z terenu Prus właściwych i z ziemi chełmińskiej na obszar Kujaw w celu ich pustoszenia, w wypadku ataku wojsk husycko-polskich na Nową Marchię. Już bowiem przed połową maja 1433 r. wójt krzyżacki Nowej Marchii Henryk Rabenstein był ostrzegany przez radę Frankfurtu nad Odrą o zamierzonym ataku husytów, którzy już znajdowali się niedaleko ich miasta, przy czym Jagiełło miał zaatakować Pomorze Gdańskie z Tucholą na czele. Rabenstein już 25 maja wiedział o koncentracji „sierotek" nad Odrą i kierunku ich przyszłego marszu wraz z wojskami polskimi i wezwał rycerstwo nowomarchijskie pod broń, niepokojąc się o słabe zabezpieczenie miast. Apelował więc do wielkiego mistrza o spieszną pomoc, aby uniknąć spustoszenia kraju. Było już jednak za późno na realne zabezpieczenie Nowej Marchii. Wielki mistrz zdołał tylko w końcu maja skierować oddziały, także zaciężnych, na czele z komturem gdańskim do południowej strefy Pomorza Gdańskiego, do regionu Tucholi. Komtur gdański Walter von Kirskorff planował jeszcze 6 czerwca wysłanie stamtąd oddziałów konnych do wójta nowomarchijskiego, jednak spotkał się z oporem tak rycerstwa, jak i miast i - nieopłaconych w porę - zaciężnych. Powiodło się tylko wzmocnienie załóg zamków pomorskich, w Tucholi, Świeciu i Człuchowie, przy pomocy marynarzy, którzy także wzmocnili zamek gdański. (Zakłada się, iż mogło być w sumie tysiąc marynarzy na żołdzie Zakonu i miast pruskich). Ale nie mogło to osłonić Nowej Marchii przed zbliżającym się uderzeniem z południa i wschodu..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 183-187 "...Przejście wojsk „sierotek" z regionu Brandenburgii na Dolny Śląsk w rejonie Głogowa nastąpiło 18-19 maja. Przeprawiły się one wówczas na prawy brzeg Odry, przy pomocy księcia głogowskiego Henryka oraz Piotra Szafrańca, jako reprezentanta Jagiełły, wraz z 200 konnymi. Liczebność wojsk husyckich była podawana na 5-7 tysięcy, głównie pieszych, 900 koni i 120 wozów bojowych. Obserwatorzy zgodnie podkreślali ich słabe wyposażenie, zwłaszcza w odzież i buty, a także pomór panujący wśród koni. Brakom odzieży i obuwia zapobiegły od razu władze polskie dostawami z miast wielkopolskich. Liczebność wojsk husyckich istotnie nie odpowiadała pierwotnym oczekiwaniom strony polskiej (zawiedzionej wycofaniem się oddziałów taborytów), jednak mimo tego mogły one przez zaskoczenie i przy szybkim posuwaniu się wozami bojowymi, na których transportowano „bożych wojowników", odegrać ważką rolę, także dzięki wsparciu jazdą szlachty wielkopolskiej. Wyżsi dowódcy „sierotek" na czele z Janem Czapkiem udali się do Poznania, gdzie odbyli (przed 25 maja) naradę z obecnym tam Jagiełłą i jego doradcami, niewątpliwie dotyczącą kierunku dalszego pochodu do Nowej Marchii. Wojska „sierotek" skierowały się potem z Głogowa na północ przez Świebodzin, dochodząc w końcu maja do zachodniej granicy Królestwa Polskiego w rejonie Międzyrzecza. Dołączyły tam do nich oddziały szlachty wielkopolskiej, których dowódcą był wojewoda poznański Sędziwój Ostroróg. Niewątpliwie wojska te w Wielkopolsce przekroczyły Wartę koło Skwierzyny, dokonując tylko rekonesansu w okolice Santoka (przed 2 czerwca). Potem jednak skierowały się na wschód drogą wiodącą wzdłuż bagnistej doliny Noteci obok nadgranicznego, spornego Drezdenka, obok którego znajdowały się przed 3 czerwca. Następnie skierowały się do Wielenia, przeprawiając się tam na prawy brzeg Noteci i kierując się następnie na zachód do wschodniej strefy Nowej Marchii..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 188-189 "...Wojnę mieli rozpocząć Husyci. Przekroczywszy Odrę koło Krosna, bawili oni czas jakiś w okolicy tego miasta, czekając na Wielkopolan. Był to lud obdarty, bosy, na złych koniach, które im padały w wielkiej liczbie; jakkolwiek, zdaje się, nie szli przez polskie ziemie, to jednak trzeba ich było stąd zaopatrywać w niezbędne potrzeby: wiemy, że kanonicy poznańscy płacili im kontrybucję, że miasta wielkopolskie dostarczyć im musiały obuwia, Gniezno, Kościan po 100 par, inne jakieś miasto 200 itd. Kiedy nadszedł z ruszeniem wielkopolskim Sędziwój z Ostroroga, połączone siły około 7 czerwca, więc jeszcze przed upływem rozejmu, wkroczyły do Nowej Marchii, Husytów około 5000 pieszych, 900 konnych i 120 wozów zbrojnych z ludźmi, Wielkopolan, jak się zdaje, około 8000 konnych, razem 10 000 ludzi. Polecono było nie zatrzymywać się długo, lecz zniszczyć, co można, i przez Santok spieszyć do Pomorza. W tym właśnie Husyci byli mistrzami i z przerażającą szybkością przelecieli kraj niosąc śmierć i pożogę. Padło ofiarą najpierw miasto Friedeberg, potem Woldenberg (Dobiegniewo) i inne, razem miast dwanaście. Obroniły się tylko Landsberg i Königsberg. W zdobytym Choszcznie (czyli Arnsbergu), silnie położonym, pozostawiono załogę, która cały ten kraj w posłuszeństwie dla króla utrzymać miała i aż do zawarcia pokoju rzeczywiście utrzymała. Wójt Nowej Marchii, Henryk Frauenstein, nie był w stanie rozwinąć skutecznej obrony, albowiem był za słaby, a prośby jego do mistrza o pomoc niewiele pomagały. Zbliżało się bowiem już tymczasem drugie i większe wojsko polskie ku granicom Pomorza i wszystkich granic równocześnie strzec należało. Żmudzini właśnie napadli na sąsiednie kraje pruskie i dotarli aż do Kłajpedy; grzmoty dział odstraszyły ich wprawdzie od miasta, ale czuwać na żmudzkiej granicy było rzeczą konieczną. Podobnie zebrały się znaczne siły mazowieckie i polskie koło Płocka i na granicach Mazowsza, jak sądzono, w zamiarze uderzenia na sąsiednią twierdzę Johannisburg; trzeba było i tutaj spiesznie zwoływać zobowiązanych do broni i posyłać posiłki, i ani myśleć nie było można o opuszczeniu tych granic. Wielki mistrz miał od mistrza tutejszych Joannitów, Baltazara von Schlieben, doniesienie o całym planie Polaków, mimo to nic na to poradzić nie umiał. Zaczęły też poprzednie dyplomatyczne zabiegi Polaków wydawać owoce; gdy bowiem Czapek i Sędziwoj bawili w Nowej Marchii, wypowiedział wojnę Zakonowi Bogusław książę słupski, a z nim miasto Starogród i 12 przedstawicieli szlachty pomorskiej ze swoimi adherentamin; stanęli także po stronie Polaków panowie von Wedel, Tuczno i Falkenberg, złożywszy hold królowi polskiemu i, czego się Zakon najmniej spodziewał, nawet sąsiedni Joannici, których zamek Santok, czy to z rozkazu samego mistrza von Schlieben, czy przez samowolę burgrabiego, poddany został dobrowolnie Polakom. Wójt Nowej Marchii rzucił się za to wściekle na jego dobra, w okolicy Międzyrzecza polskiego leżące, i zniszczył je lub spalił Książę Bogusław za to bez trudności zajął miasto Arnswalde, którego mieszkańcy „z obawy przed wojskami króla polskiego" poddali się temuż królowi i hołd mu złożyli. Na próżno mistrz odwoływał się do poddanych księcia ; i ci poddani, jak widzieliśmy, zgadzali się z księciem i również po stronie Polski walczyli. Co jednak było rzeczą najgorszą, to to, że mistrz na własne wojska spuścić się nie mógł. Zaciężni, powiada współczesny pisarz chełmiński, dla żołdów nie dla wojny przybyli ; sami oni rabowali i nie chcieli pełnić służby, bo im żołdu nie płacono. Wielki mistrz czynił co mógł, lecz mimo jego surowych nakazów, nie zawsze dochodziły go uchwalone przez stany podatki wojenne. Nawet komturowie wymawiali się od dostarczania zasiłków pieniężnych, a tym bardziej ludność, zwłaszcza ziemi chełmińskiej. Gdzieniegdzie nie chciano pełnić i służby wojennej. Miasto Gdańsk oświadczyło, że wtedy wyjdzie w pole, gdy sam wielki mistrz wyruszy. Chełmnianie zaś, gdy ich wnet potem powołano do Gniewu dla obrony Pomorza, utrzymywali, że oni nie są zobowiązani iść dalej jak do Drwęcy, Osy i Wisły, i tylko z dobrej woli chcą służyć mistrzowi tym razem, ale jeżeli im zostawi czasu, aby się mogli uzbroić, jeżeli przyśle im pieniędzy, zbroi i koni, i jeżeli im da rękojmię wynagrodzenia za niewolę i szkody. Widocznie podobały im się wolności polskie, i zapewne skutkiem propagandy polskiej takie swojemu władcy stawiali żądania..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 230-232 "...Wkroczenie tam wojsk husycko-wielkopolskich nastąpiło najpewniej 5-6 czerwca, przy czym pierwsze uderzenie spadło na najbliżej położone ośrodki miejskie - Dobiegniewo i Strzelce Krajeńskie, po drodze palono wsie chłopskie i dwory rycerstwa nowomarchijskiego wraz z kościołami Ten drugi ośrodek miejski początkowo bronił się i został zajęty podstępem, przy pozorowaniu rokowań z mieszczanami, a przy jednoczesnym podkopaniu się pod mury miasteczka. Większość mieszkańców zabito, a wówczas stacjonujące w pobliżu oddziały zaciężnych Zakonu wycofały się spiesznie. Natomiast Dobiegniewo uległo spaleniu. Wywołało to panikę w innych ośrodkach; w Myśliborzu przerażeni mieszczanie opuścili miasto z dobytkiem, tak że 9 czerwca świeżo przybyli tam zaciężni krzyżaccy z Henrykiem Reuss von Plauen z Turyngii zrezygnowali z obrony i przenieśli się na zachód do Chojny, zamierzając w niej się bronić. Przebywający na północny zachód w Choszcznie wójt Rabenstein, przerażony apelował 9 czerwca do wielkiego mistrza o pomoc, mimo iż dotarli już świeżo zwerbowani zaciężni z Plauenem, Wójt obsadzał nimi miasta, które mogły stać się przedmiotem kolejnego ataku husytów i wojsk polskich, wzmacniających się stale liczebnie. W pierwszym rzędzie została wzmocniona załoga Gorzowa nad Wartą, głównego ośrodka nowomarchijskieg o. Dotarło tam 1000-1100 konnych zacięż- nych, zaciągniętych spiesznie w Brandenburgii, a broń i proch zakupiono we Frankfurcie nad Odrą. Na ratunek wójtowi pospieszył też komtur cziuchowski Bernard von Schönburg, który obrał jednak okrężną drogę północną, docierając 10 czerwca do Drawska Pomorskiego, zamierzając połączyć się z Rabensteinem; istotnie, dwa dni później był już w Choszcznie, planując wraz z wójtem i Plauenem stawienie oporu wojskom husycko-polskim. Nie miało już jednak dojść do tego, a 9 czerwca tabor husycki i oddziały wielkopolskie spod Strzelec Krajeńskich udały się pod Gorzów. Miasto, bronione silną załogą, nie zamierzało kapitulować mimo podjętego oblężenia które trwało kilka dni. Wojewoda Ostroróg z obozu pod miastem wzywał 12 czerwca szlachtę wielkopolską, zmierzającą na wyprawę, aby najpóźniej do 14-ego przybyła pod Gorzów. Brak sprzętu oblężniczego i ciężkiej artylerii spowodował, iż zgodnie z nakazem Jagiełły oddziały husycko-wielkopolskie dłużej nie oblegały Gorzowa i już 15 czerwca, a więc po sześciu dniach - skierowały się na północny zachód, docierając do opuszczonego przez mieszczan Myśliborza. Wójt nowomarchijski żywił obawy, że następnie ruszą na zachód do „kąta cedyńskiego", tj. do linii Odry, a po drodze do miasteczka Chojny, które było obsadzone już przez znaczną liczbę zaciężnych z Plauenem; Rabenstein zamierzał także przybyć tam z Choszczna z 500 końmi, aby utrzymać Chojnę dla Zakonu. Istotnie oddziały husycko-polskie spod Myśliborza skierowały się pod Chojnę i krótko ją oblegały, jednak bez rezultatu. Wiadomo, iż z położonego od niej na południe miasteczka Moryń ludność uciekła zapewne chroniąc się do Kostrzynia nad Odrą i Gorzowa które ocalały. Wydaje się, iż po odejściu spod Chojny wojska husycko-polskie operowały następnie przez kilka dni tylko w środkowej części Nowej Marchii, niszcząc niektóre miasteczka (jak Lipiany) i osady wiejskie Łącznie miało zostać opanowanych i zniszczonych dwanaście miasteczek nowomarchijskich. Natomiast w położonym na północ Choszcznie obecni tam zaciężni wraz z komturem człuchowskim chcieli w połowie czerwca opuścić miasto. Wszelkie namowy wójta nowomarchijskiego, aby jednak bronić Choszczna okazały się bezowocne; zaciężni uznawali, iż nie jest ono przygotowane do obrony. Sytuacja Zakonu w Nowej Marchii uległa pogorszeniu, gdyż w połowie czerwca do akcji zbrojnej włączyły się oddziały zbrojne księcia słupskiego Bogusława IX, przyłączającego się wraz z częścią poddanych do wojny po stronie Polski. W tym też czasie wystosował on list wypowiedni do wielkiego mistrza podobnie uczyniło miasto Stargard oraz niektórzy przedstawiciele rycerstwa pomorskiego (jedynie Słupsk i okoliczne rycerstwo zachowali wyraźną rezerwę i dążyli do neutralności). Także książęta szczeciński i wołogojski odmówili pomocy Zakonowi, wspierając akcję wojsk husycko-polskich. Oznaczało to atak od strony północno-zachodniej z Księstwa Pomorskiego na północną strefę Nowej Marchii, dotąd nie objętą działaniami akcji husycko-polskiej. Oddziały pomorskie zajęły przed 21 czerwca Choszczno. Jego mieszkańcy bez oporu przyjęli wojska pomorskie, jednak przysięgę wierności złożyć chcieli na wierność królowi polskiemu. Dzięki temu miasto ocalało, a wprowadzona tam niebawem załoga polska strzegła je przed posunięciami wojsk zakonnych. Wieści o wkroczeniu wojsk husycko-polskich do Nowej Marchii dotarły już 7 czerwca do Malborka. Wielki mistrz zalecił natychmiast komturowi gdańskiemu, aby z regionu Tucholi wysłał część zbrojnych z pomocą wójtowi nowomarchijskiemu Rabensteinowi. Próba dosłania dodatkowych sił z Gdańska zawiodła, gdyż rada jego okazała się oporna wobec tego postulatu, wyrażając przy tym sarkastyczną opinię, iż gotowa jest dać posiłki zbrojne tylko wtedy, gdy sam wielki mistrz wyruszy w pole. Rusdorf nie odważył się jednak na taką decyzję, ale jednocześnie polecił wielkiemu marszałkowi Jostowi Struppergowi w Królewcu, aby z siłami zbrojnymi Prus Dolnych spiesznie przybył nad Wisłę i ruszył na pomoc Nowej Marchii. Wielki marszałek istotnie podjął od razu akcję zebrania sił dolnopruskich, jednak miało mu to zabrać kilka tygodni. Musiał jednakże część oddziałów zachować dla obrony regionu Kłajpedy przed spodziewanymi wypadami Żmudzinów. Istotnie dokonali oni w końcu czerwca wypadu pod zamek kłajpedzki. Atak ten wprawdzie został odparty ogniem artylerii, ale obawa przed ponowieniem się podobnej akcji istniała. Rusdorf nie ustawał jednak w zamiarze zyskania pomocy od wielkiego Gdańska, zwłaszcza gdy już w połowie czerwca otrzymał wiadomość, iż wojska husytów i Polaków zamierzają z Nowej Marchii przejść na Pomorze Gdańskie i dotrzeć do Bałtyku. Także wiadomość o przyłączeniu się księcia słupskiego Bogusława IX do akcji husycko-polskiej w Nowej Marchii spowodowała u schyłku czerwca nasilenie wezwań do rady gdańskiej, aby wysłała posiłki z wozami wojennymi i z żywnością na osiem tygodni. Ostrzegał też miasto przed szpiegami husytów i Polaków, oraz zalecał kontrolowanie karczem i przybyszy. Jednak apele te nie skutkowały, gdyż Gdańsk myślał głównie o własnej obronie. [...] Dodatkową trudność dla wielkiego mistrza stanowiła konieczność zabezpieczenia linii Drwęcy, tj. ziemi chełmińskiej przed groźbą wypadu polskiego z ziemi dobrzyńskiej. Już od 20 czerwca rycerstwo z zachodniej strefy ziemi chełmińskiej gromadziło się na południe od Kowalewa w pobliżu Drwęcy, aby udaremnić próbę jej sforsowania koło Lubicza lub Golubia przez wojska polskie. Przybywały one do ziemi dobrzyńskiej także z Mazowsza, a częściowo z ziemi łęczyckiej i sandomierskiej, łącząc się z miejscowym rycerstwem. Zapewne była to tylko pozorowana akcja polska, przy pogłoskach o planowanej przeprawie Jagiełły do ziemi dobrzyńskiej przez Wisłę koło Bobrownik, jednak związała ona istotnie znaczną część sił ziemi chełmińskiej. Realną pomoc dla północnej strefy Nowej Marchii wielki mistrz zapewnił poprzez dosłanie tam oddziałów komtura gdańskiego spod Tucholi. Dotarł on w połowie czerwca do północnego cypla Nowej Marchii, do zamków w Świdwinie i Drawsku Pomorskim, obsadzając je zbrojnymi i zaopatrując w żywność. Wzywał jednak komturów dzierzgońskiego i elbląskiego z regionu Tucholi, aby i oni wzmocnili obronę tych ośrodków, gdyż większość ściągniętych świeżo przez Zakon zaciężnych (około 2000 konnych) znajdowała się w Gorzowie i Chojnie. Istotnie obaj komturowie pospieszyli ze swoimi oddziałami do północnego regionu Nowej Marchii i dotarli do Drawska (u schyłku czerwca). Jednak do oblężenia tego ośrodka czy Świdwina nie doszło, gdyż oddziały husycko-wielkopolskie już w pierwszych dniach lipca (a więc po czterotygodniowym niszczeniu środkowej części Nowej Marchii) skierowały się na wschód i - niewątpliwie poprzez ziemię wałecką - dotarły do południowej strefy Pomorza Gdańskiego. W czasie tego pochodu nastąpiło poddanie się przedstawicieli wpływowej rodziny Wedlów ze Złocieńca i Drawna (posiadającej też dobra w Tucznie w polskiej ziemi wałeckiej), którzy uznali zwierzchnictwo władcy polskiego. Natomiast w nieznanych bliżej okolicznościach poddał się także Polsce zamek joannitów w Santoku (chociaż bez wiedzy jego zwierzchnika z Brandenburgii - mistrza joannitów Baltazara von Schliebena). Opuszczając z husytami zniszczoną znacznie, zwłaszcza środkową i wschodnią Nową Marchię oddziały wielkopolskie zostawiły swoje załogi w Choszcznie w Santoku; zwierzchnictwo polskie było też uznawane przez część Wedlów w ich posiadłościach koło Złocieńca..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 189-191 "...W okresie czerwcowego pobytu wojsk „sierotek" i wielkopolskich w Nowej Marchii zaczęto realizować drugą część akcji militarnej Polski wobec Prus Krzyżackich, tj. zebranie się większości pospolitego ruszenia w wielkopolskim Kole nad Wartą i skierowanie go na północ. Istotnie, do 24 czerwca zebrały się w Kole oddziały pospolitego ruszenia, głównie małopolskiego. Podczas narady Jagiełły, odbytej w czasie zjazdu ekspedycyjnego przeciw Krzyżakom z udziałem czołowych radców małopolskich na czele z biskupem Oleśnickim i częściowo wielkopolsko- kujawskich, zdecydowano, iż król ze względu na podeszły wiek i osłabienie wzroku nie stanie - jak byłoby zgodnie ze zwyczajem polskim - na czele tej wyprawy pospolitego ruszenia, lecz przekaże dowództwo kasztelanowi i staroście krakowskiemu Mikołajowi z Michałowa. Miał on sprawować naczelne dowództwo nad całością pospolitaków (a więc i oddziałami wielkopolskimi), jak i oddziałami zaciężnymi, które powinny dojść w toku kampanii. Pełnił on więc odtąd funkcję „dowódcy naczelnego (capitaneusgeneralis) wojsk Królestwa Polskiego", co odpowiadało funkcjom - przyszłego - urzędu hetmana. Otrzymał on od króla i rady koronnej polecenie, aby w czasie wyprawy spustoszyć tylko Pomorze, nie podejmując akcji oblężniczej miast i zamków; była ona możliwa tylko pod koniec wyprawy dla pozostawienia zbrojnych załóg w celu obrony nadgranicznych ziem polskich. Wyprawa powinna więc mieć wyłącznie charakter represyjny, bez próby opanowania zamków czy miast pomorskich. Skierowanie jej na obszar Pomorza Gdańskiego, dotąd oszczędzanego w wojnach z lat 1414-1422, miało na celu pominięcie zniszczonych już silnie terenów ziemi chełmińskiej, czy Prus właściwych. Łatwiej tam było połączyć się z grupą „sierotek" i Wielkopolan. Celem ostatecznym wyprawy było zmuszenie władz Zakonu do porzucenia Świdrygiełły i pogodzenie się wielkiego mistrza z nową sytuacją na Litwie, bez wysuwania większych żądań terytorialnych ze strony polskiej. Król opuścił następnie Koło i przeniósł się do pobliskiego Konina (od 27 czerwca), gdzie przebywał przez kilka tygodni, później zaś w Sieradzu (od 22 sierpnia), w każdym razie na terenie Wielkopolski, skąd łatwiej było mu kontaktować się z naczelnym dowództwem na Pomorzu Gdańskim. Wojska pospolitego ruszenia wyruszyły zaraz po 25 czerwca na północ, zmierzając przez Kujawy do Bydgoszczy, gdzie przeprawiwszy się przez Brdę weszły do krzyżackiego już regionu Świecia nad Wisłą, który zaczęły pustoszyć. Następnie skierowały się na zachód, przebywając południową strefę Borów Tucholskich i docierając do Tucholi. Zdobycie tego miasta i zamku, dobrze zaopatrzonych i bronionych przez silną załogę Zakonu, także w artylerię, było mało realne. Dlatego naczelne dowództwo polskie ograniczyło się tylko do pustoszenia i tego regionu. Za armią polską podążały ściągające etapami oddziały zaciężnych, których rotmistrzowie (pochodzący głównie ze Śląska lub Czech) w dniach 13-14 lipca wystosowali z Bydgoszczy listy wypowiednie do wielkiego mistrza. Wojska polskie skierowały się spod Tucholi 25 kilometrów na zachód, ponownie przeprawiając się przez Brdę i docierając 15 lipca pod Chojnice, już od tygodnia oblegane przez wojska husyckie i oddziały wielkopolskie. Wojska te, jak już wspomniano, w początkach lipca wkroczyły z Nowej Marchii do południowo-zachodniej strefy Pomorza Gdańskiego, gdzie początkowo rozłożyły się obozem w lasach w rejonie Czarnego (Hamersztyna). Dalej zapewne przeszły obok warownego zamku w Człuchowie, dobrze przygotowanego do obrony i skierowały się na pobliskie Chojnice. Oddziały husycko-polskie docierały tam 6 i 7 lipca, a tego ostatniego dnia otoczyły miasto, przystępując do jego oblężenia. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 192-193 "...Nie znajdując wtedy nigdzie większego oporu wojska czesko-polskie w czterech niespełna tygodniach całą niemal Nową Marchię zamieniły w zgliszcza i ruiny, i pozostawiwszy załogę w Choszcznie i w innych zamkach, ruszyły pospiesznie na Pomorze: dnia 5 lipca były już w Hamersztynie, dnia 61. m. pod Chojnicami, które oblegać zaczęły. Tu nadeszły niebawem główne wojska polskie pod wodzą Michałowskiego. Spod Koła ruszyły one wprost na Pomorze różnymi drogami, i pod Bydgoszczą przeszły Brdę; stąd posuwały się wprost ku północy, mając po lewej ręce Jasieniec i Tucholę, i niszczyły, jak im przykazano, kraj okoliczny. Gdy podstąpiły pod Tucholę, pociski ogromnych dział nieprzyjacielskich zmusiły je do odstąpienia i rozłożenia się w borze o milę od miasta, choć i tam ich, zdumionych taką silą pocisków, działa z miasta dosięgały. Wkrótce więc i tu zwinięto obóz i prostą drogą udano się pod Chojnice. Darmo łudzili się mieszkańcy Chojnic nadzieją, że to odsiecz dla nich się zbliża, i spieszyli tłumnie na mury, aby się bitwie przypatrzeć. Jan Czapek ze Sierotkami, Sędziwój z Ostroroga i Mikołaj z Michałowa połączyli się tutaj razem, wielkie wojsko, dwadzieścia kilka tysięcy ludzi wynoszące, opasało miasto, a w nim znajdowała się mała załoga pod dowództwem Erazma Frischborna komtura Bałgi. Strach padł na oblężonych, mówiono, że gdyby uderzono bezzwłocznie na miasto, bez wątpienia, by je zajęto. Lecz tego w obozie polskim zaniechano, a następnie odbyto naradę, czy rozpoczęte oblężenie dalej prowadzić, czy też stosownie do otrzymanego rozkazu tylko kraj zniszczyć należy. Mimo listów i posłów króla, który, jak wiadomo, niedaleko w Koninie bawił, i mimo zdań naczelnego wodza i innych senatorów, zwyciężyło zdanie Sędziwoja z Ostroroga i postanowiono oblegać miasto..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 232-233 Oblężenie Chojnic 6 lipca - 15 sierpnia 1433 "...Był to jeden z najbardziej nierozważnych kroków dowództwa polsko-husyckiego, przy czym wojewoda poznański Sędziwój Ostroróg, nie mający doświadczenia w akcjach oblężniczych, miał tutaj wywrzeć znaczny wpływ na decyzję o oblężeniu Chojnic (Długosz). Tymczasem miasto, zarówno dzięki walorom swego położenia, jak i dobremu przygotowaniu do obrony mogło stawić silny opór. Do Chojnic został bowiem skierowany, niewątpliwie za sprawą wielkiego marszałka, komtur bałgijski Erazm Fischborn, który od 30 czerwca 1433 r. objął dowództwo nad miastem, gorączkowo przygotowującym się do obrony i dysponującym w rezultacie tak wojskami, jaki bronią, i zapasami żywności, ale częściowo tylko paszą dla koni. Miasto leżało na niewysokim wzniesieniu, które znajdowało się na obszarze rynny polodowcowej, wciętej w otaczającą ją płaską wysoczyznę morenową; wzniesienie to stanowiło rodzaj niewysokiego przesmyku między otaczającymi je od północy i południa jeziorami: Zielonym i Zakonnym (dziś całkowicie osuszonymi). Od północy i częściowo od północnego wschodu osłaniało miasto Jezioro Zielone (Ziegelsee), dochodzące do linii murów. Od południa funkcję podobnej osłony spełniało Jezioro Zakonne (Monchsee), odsunięte nieco od obwarowań miejskich i oddzielone od nich wąskim pasem lądu. Oba jeziora połączone były podwójną linią rowów, które zastępowały fosy, otaczając miasto od strony południowo-wschodniej i zachodniej. Wreszcie od strony zachodniej i południowo-zachodniej dostęp do Chojnic utrudniał podmokły teren. Miasto miało kształt niesymetrycznego czworoboku otoczonego ceglanymi murami obronnymi, zbudowanymi na kamiennym fundamencie, z dwudziestoma dwoma wieżami i czterema bramami. Każda z bram miała most zwodzony, przy czym najpotężniejsza z nich Brama Człuchowska w zachodniej linii murów była pięciopiętrowej wysokości. W obrębie murów najokazalszym obiektem był kościół parafialny Św. Jana, usytuowany we wschodniej części Chojnic. W mieście zamku nie było, jedynie w jego północno-wschodniej części mieścił się dwór krzyżacki. Poza murami w części zachodniej (przed Bramą Człuchowską) znajdowała się kaplica szpitalna Św. Ducha, a w części wschodniej (przed Bramą Gdańską) - szpital Św. Jerzego, stodoły i słodownie mieszczańskie, oraz klasztor augustianów. Faktycznie więc północna i częściowo południowa partia murów były od strony lądu niedostępne. Oblegać miasto można było jedynie od strony wschodniej (przez sforsowanie murów przy Bramie Gdańskiej) oraz zachodniej wzdłuż murów przy bramach Człuchowskiej i Młyńskiej, z możliwością podejścia także od strony południowej przesmykiem między murami a Jeziorem Zakonnym. Wojska husycko-wielkopolskie nie dysponowały artylerią oblężniczą, konieczną do ostrzału i nadwątlenia murów miejskich. Niewątpliwie wojewoda Ostroróg liczył na wzięcie Chojnic szturmem. Komtur bałgijski Fischbom, który miał informacje przez wysłanego do obozu husycko-polskiego posłańca w kwestii wymiany pierwszych jeńców, podkreślał w relacji do wielkiego mistrza (z 7 lipca), że w obozie husycko-polskim znajduje się około 500 wozów bojowych, jednak liczba konnych jest nieznaczna, przy wyraźnej przewadze pieszych, przeważnie słabo przyodzianych. Dlatego komtur nie obawiał się tej ponad pięciotysięcznej (jak szacowano) grupy oblegających, namawiał więc wielkiego mistrza, aby zorganizował wyprawę siłami zbrojnymi Prus właściwych, Pomorza i ziemi chełmińskiej i uderzył na te niezbyt liczne i słabo uzbrojone piesze przeważnie oddziały. Jednak dowództwo polskie, na czele z wojewodą Ostrorogiem, i husytów z Janem Czapkiem, zdecydowało podjęcie szybkiego uderzenia na Chojnice. Już w nocy 9 lipca szturmowano do miasta, aż do południa następnego dnia, jednak bez rezultatu: załoga miasta wraz z mieszczanami ostrzałem i wypadami za mury udaremniła próby sforsowania nawet pierwszej linii rowów i wału ziemnego, tj. od strony zachodniej i południowo-wschodniej. Padło wielu zbrojnych czeskich i polskich, sporo było rannych. Niepowodzenie to wywołało zniechęcenie i rozdźwięki w obozie husycko-polskim. Czesi sarkali, iż wbrew przyrzeczeniom strona polska nie dostarczyła koniecznego do oblegania sprzętu; nie uprzedziła też, iż będą tutaj tak silne zamki i miasta. Dowództwo wielkopolskich sił, wzmacniając ich liczebność, starało się więc szybko sprowadzić artylerię, zapewniając, że nie opuszczą prędzej Pomorza, zanim nie opanują nie tylko Chojnic, ale i wszystkie miasta, zwłaszcza Tucholę. Natomiast triumfujący komtur Fischborn zapewniał wielkiego mistrza, iż gotów jest nawet „przez pół roku" wytrzymać oblężenie. Jednak Jan Czapek i inni dowódcy czescy zaczęli skłaniać się do rozmów ze stroną krzyżacką; 12 lipca wystawili glejt dla przedstawiciela Zakonu Jana von Zigelheima, który zapewne miał nawiązać kontakt z wielkim mistrzem. Niewątpliwie jednak dojście 15 lipca głównej grupy wojsk pospolitego ruszenia polskiego pod dowództwem kasztelana Mikołaja z Michałowa poprawiło nastroje. Doszły też oddziały z Mazowsza wraz z księciem rawskim Siemowitem V; małoletni książę warszawski Bolesław IV dosłał zaś zbrojnych pod komendą marszałka. Liczebność tej całej, zjednoczonej armii husyckiej i polskiej komtur Fischborn szacował - przesadnie - na dwadzieścia cztery tysiące zbrojnych. Jednak ostrożniejsi wywiadowcy z Człuchowa oceniali ją na dwanaście tysięcy konnych i pieszych, co nie wydawało się im zbyt wielką siłą. Ale i te nowe, konne głównie, oddziały polskie nie były przygotowane do akcji oblężniczej, na którą nadal nalegał wojewoda poznański Ostroróg. Na odbytej radzie wojennej właśnie przeważyło jego zdanie, aby nie okryć się hańbą przez odejście spod nie zdobytych Chojnic. Głównodowodzący polskiej armii Mikołaj z Michałowa, mimo powoływania się na polecenie Jagiełły, aby nie podejmować oblężeń, uległ emocjonalnej radzie Ostroroga. Czesi być może łudzili się, że zdołają wspólnym wysiłkiem zająć miasto. Od połowy lipca kontynuowane więc było wspólnymi siłami polsko-czeskimi oblężenie Chojnic, którym odcięto wszelki dowóz i korespondencję z zewnątrz, aby skłonić dowództwo krzyżackie do rychłej kapitulacji. Jednak metoda ta od początku nie dawała rezultatów, a przeciągający się pobyt tak znacznej armii pod murami Chojnic w okresie lipca, i to na przednówku, powodował komplikacje z zaopatrzeniem w żywność i paszę dla koni. Wprawdzie na polecenie króla dostarczano w lipcu zboże z dóbr Wielkopolan (jak konkretnie kapituła poznańska) dla wojsk czeskich. Jednak nie wystarczało to na potrzeby kilkunastotysięcznej armii, która zabierała więc żywność ze wsi chłopskich komturstwa człuchowskiego, na którego terenie leżały Chojnice, co prowadziło do wyniszczenia gospodarstw (w 1437 r. tylko jedna trzecia łanów uprawnych na jego obszarze była zagospodarowana); także sąsiednie obszary pod Tucholą, a nawet pod odleglejszym Bytowem odczuwały następstwa wypadów wojsk polsko-husyckich.[...] Od drugiej połowy lipca siły polsko-husyckie zintensyfikowały działania pod oblężonymi Chojnicami. Działania te zmierzały do szturmu generalnego. Przede wszystkim podjęto ostrzał miasta z dział ustawionych przy jego czterech rogach, chociaż jedno z nich przy wschodniej linii murów koło szpitala Św. Jerzego zostało w czasie wypadu załogi krzyżackiej zagwożdżone. Niektóre działa polskie wystrzeliwały kule kamienne „większe od wiadra", trafiając w ulice miasta, a także w kościół parafialny Św. Jana, jednak nie wyrządziły one większych szkód w budynkach czy ludziach. Załoga miasta odpowiadała także ogniem, zwłaszcza z taraśnic (niewielkich dział strzelających zwykle kulami ołowianymi, a czasem także kamiennymi). Większe znaczenie mogło mieć spuszczenie (przed 20 lipca) wód Jeziora Zakonnego, co spowodowało osuszenie fos i umożliwiało dojście do południowej linii murów. Dojście do parchamu, tj. międzymurza, utrudniały tam jednak obfite zasoby mułu pojeziernego, w którym grzęźli ludzie. Po tych przygotowaniach nastąpił 22 lipca szturm na miasto. Został on skierowany z czterech stron, zwłaszcza zaś od południowej, gdzie oddziały czesko-polskie usiłowały przerzucić drewniane pomosty nad mulistym dnem Jeziora Zakonnego i dojść do murów miejskich. Część atakujących ugrzęzła jednak w mule i zginęła, niektórzy, jak Piotr Oporowski i szlachcic czeski, dostała się do niewoli Na brzegu w pobliżu murów dochodziło do walki wręcz oblegających z członkami załogi, która urządziła tam wypad. Z murów mieszczanki oblewały atakujących gorącą wodą i smołą. Walki trwały również przy klasztorze augustianów, a więc przy wschodniej linii murów, a także przy zachodniej linii obwarowań, gdzie oddziały czesko-polskie, chroniąc się za drewniane osłony usiłowały dotrzeć do rowów. Wszędzie jednak ataki zostały odparte, a straty wśród oblegających były duże, sporo zwłaszcza było rannych (strona krzyżacka obliczała je na jedną trzecią atakujących)27. Ranni polscy opuszczali zresztą obóz wojenny, wracając do domów. Jeszcze 23 lipca ponowiono częściowy atak na miasto, również zakończony niepowodzeniem. Oddziały czesko-polskie straciły przy tym swoje drewniane osłony i sprzęt oblężniczy, które spalono lub zniszczono. Zapasy prochu i kuł kamiennych także zostały wyczerpane i trzeba je było uzupełniać dostawami z Bydgoszczy. Niepowodzenia te spowodowały rozterkę w obozie polskim i husyckim, gdzie rozważano jeszcze możliwość ponowienia szturmu (po uzyskaniu zapasów prochu i kul) lub wymarszu pod Tucholę. Gdyby nie powiodło się jej zdobycie, wówczas decydowano się na marsz pod Gdańsk, a w drodze zamierzano niszczyć wsie i miasteczka. W końcu dowódcy polscy decydowali się uderzyć na Świecie, a husyccy - na powrót do Czech. Jednak w najbliższych dniach, w początkach sierpnia podjęto jeszcze jedną próbę wdarcia się do Chojnic przy pomocy podkopu pod fosą, tj, od strony wschodniej lub zachodniej miasta. Prace nad podkopem były poważnie zaawansowane, jednak po dotarciu pod fundamenty murów, nastąpiło osunięcie się ziemi i powstanie otwartej jamy, wypełniającej się wodą. Mogła jama ta służyć przez pewien czas tylko jako dogodne miejsce, skąd ostrzeliwano nieprzyjaciół na murze miejskim. Metoda podkopu zawiodła jednak w pełni i Chojnice były przez pewien czas tylko osaczone, przy rosnących trudnościach z zaopatrzeniem w żywność i paszę dla koni oddziałów polsko-husyckich. [...] Oblężenie Chojnic do połowy sierpnia 1433 r. nie dawało żadnych rezultatów i dowództwa polskie i husyckie skłoniły się do odejścia spod niezdobytego ośrodka. Odejście to nastąpiło 15 sierpnia, a więc dokładnie po miesięcznym pobycie całej armii husycko-polskiej pod murami Chojnic, a ponad sześć tygodni od czasu dojścia „sierotek" i Wielkopolan..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 193-200 "...Obrona obleganych Chojnic należy do piękniejszych czynów upadającego Zakonu. Największą sławę zyskał sobie Frischborn; ale też i wszyscy w mieście obecni, nie wyjmując kobiet i dzieci, przyczyniali się dzielnie do obrony, przede wszystkim zaś wymienia sprawozdawca jakiegoś kapelana, dzielnego artylerzystę. Przez sześć tygodni uwięzione tu było całe wojsko polskie. Użyto wszelkich sposobów, na jakie się wówczas sztuka oblężnicza zdobyć mogła. Miasto opasano szczelnie naokoło, z czterech stron ustawiono cztery wielkie armaty, z których jedna im zagwożdżona została; nieustannie bito w mury i na miasto kamieniami, ale i z miasta odpowiadano im dzielnie, a zwłaszcza ów kapelan czynił wielkie szkody w obozie. Nic nie zdołało złamać odwagi oblężonych, byli przekonani, że cudowna ręka czuwała nad nimi. Raz rzucono do miasta z kuszy ogromny kamień, większy niż wiadro: kamień ten potoczył się wzdłuż ulicy i nikogo nie uszkodził. Innym razem wpadł kamień do kościoła parafialnego, gdzie właśnie mnóstwo ludu leżało na kolanach przed Sakramentem: ze szczególniejszej łaski cudownego obrazu Matki Boskiej kamień ten pozostał na miejscu, kręcił się naokoło i nikomu szkody nie uczynił. Mimo srogich pocisków, w mieście ledwie trzech ludzi od nich poległo. Miasto było otoczone rowem napełnionym wodą, tak szerokim jak jezioro: wodę tę wojsko spuściło, lecz tak głęboki był namuł i błoto pozostałe, że to nie przyniosło żadnego pożytku. Kiedy pod miasto przysunięto dwanaście wozów z dachami i drabinami, wypadli tłumnie oblężeni z bram miasta, wozy zabrali i spalili, a nieprzyjaciół odpędzili daleko od murów. Dnia 22 lipca przypuszczono szturm ogólny, ze wszystkich czterech stron miasta jednego dnia. Nigdzie się nie powiodło. W jednym miejscu, gdzie sam komtur stał, był szturm najsilniejszy; rzucono tam most na bagnie powstałym ze spuszczonego rowu: most się załamał, wielu w bagnie się udusiło; czterech z pomiędzy nich, między nimi Piotr Oporowski, nie mogąc się z błota wydobyć, wołało do miasta, że chcą się poddać; zrzucono im liny na dół i wyciągnięto na mury; wykąpanych i przebranych odesłał szlachetnie komtur do obozu za poręczeniem, zwrócono mu ubrania i stu jeńców za tych czterech. W drugim miejscu powiodło się oblegającym dotrzeć aż do palisad tak blisko, że się kłuto przez nie nawzajem; tu kobiety, lejąc wrzątek na ich głowy, odstraszyły szturmujących; jakiś śmiałek, mieszczanin z Bartenstein, wybiegł za pierzchającymi i jednemu z nich wyrwał z ręki chorągiew, zdarł pas złoty i szpadę. Trzeci szturm przy kościele Augustianów był słaby, odparto go bez trudności. Na czwartej nareszcie stronie, gdzie były wały, podsunięto machiny aż do rowu miejskiego, ale rowu zająć nie zdołano. Wszędzie więc szturm odparto, z polskiej strony mówiono, że głównie z winy Czechów. Opłakiwano tu spore straty w ludziach: zginął między innymi dzielny młodzieniec, Jarand z Brudzewa, syn Jaranda wojewody inowrocławskiego, jednego z najznakomitszych senatorów; Jan Mężyk z Dąbrowy wojewoda lwowski od pocisku kuszy był ciężko ranny w nogę. Mimo tego niepowodzenia jeszcze i teraz odstępować nie chciano, lecz zaczęto się podkopywać pod mury. Tego nie można im było zabronić, powiada niemiecki sprawozdawca; lecz gdy posunęli się tak blisko do miasta, że ich słyszeć było można, poczęto z miasta kopać z dwóch przeciwnych stron i strzelać do dziur, skutkiem czego odstąpić musieli od roboty. Według polskiej relacji zapadła im się dziura między wielkim a małym murem. Jakkolwiek, i to się nie powiodło, a tymczasem brakło już i żywności, wybuchły spory i bunt się gotował w obozie: to też pewnego poranka w połowie sierpnia zwinięto wreszcie oblężenie i odstąpiono od miasta, zostawiwszy pod jego murami około 1000 swoich poległych. Klęski tej polskiej wprawdzie przeceniać nie należy. Ponieważ nie chodziło o zdobywanie kraju, ale tylko o zniszczenie go, a tym samym o osłabienie Zakonu, to niepowodzenie oblężenia jednego chociażby ważnego miasta, na ostateczny rezultat wyprawy wpłynąć nie mogło. Zawsze jednak była to klęska, niepotrzebna strata długiego czasu, wielu ludzi i sił, zaburzenie planu pierwotnego; była to słuszna kara za niekarność, której się dopuszczono. O odsieczy dla Chojnic ze strony Zakonu, mimo próśb Frischborna, zdaje się nikt naprawdę nie pomyślał...." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 233-234 "...Wielki mistrz Russdorf pisał tylko skargi na wszystkie strony, komturowie na własną rękę przesuwali się z miejsca na miejsce, jednej myśli kierującej dopatrzeć się trudno, ani usiłowania, aby pokrzyżować plany przeciwników. Jeden tylko marszałek zakonny, Jodok Strupperger, zdawał się nosić z czymś podobnym i zebrawszy znaczniejsze siły, rozłożył się obozem koło wsi Schwarzenwalde. Gdyby tylko wytrwali na miejscu, lamentuje współczesny przyjaciel Zakonu, to bez wszelkiej bitwy kraj ocalał. Jakby to się bez bitwy stać mogło, tego zrozumieć nie można, ale to przecież jasne, że bez odparcia tych sił Polacy nic począć nie zdołaliby. Ale marszałek nie wytrwał, już to, że się czuł za słabym, bo ani sam mistrz ze swoim wojskiem nie współdziałał, ani komturowie porozrzucani, mimo jego nalegań, z nim się nie połączyli, woląc mścić się tymczasem na krajach księcia słupskiego; już to, że ze swojego wojska musiał wysyłać posiłki na miejsca zagrożone, lub też same jego oddziały, jak gdański i tczewski, porzucały go samowolnie, aby bronić własnych gniazd; już też, że zamyślał udać się do Grudziądza i Torunia, aby, wzmocniwszy się zaciągami chełmińskimi, wpaść stamtąd do Kujaw i w ten sposób zmusić Polaków do odstąpienia od Chojnic. Zamiar wpadnięcia do Kujaw, gdyby się dał uskutecznić, mógłby naprawdę nadać inny obrót wojnie, bo zagrażał tyłom Polaków; i w tym zamiarze marszałek, jak sam pisał, udał się rzeczywiście do Grudziądza. Ale nie doszło jednak do tego, bo zapewne nie dopisały, jak się spodziewać było można, zaciągi chełmińskie, a na granicach pomorsko-kujawskich pozostawiono dostateczne siły na straży; tu także rozłożył się, wyniesiony na starostwo bydgoskie, Dobiesław Puchała, który nadciągnął tymczasem ze Śląska ze swoimi Husytami i z 400 kopiami krakowskimi. Tylko komtur toruński z pomocą ostródzkiego wpadł w tym czasie do ziemi dobrzyńskiej i pustoszył ją aż do granic Mazowsza, co jednak na ogólny bieg wojny nie miało wpływu. Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 235 "...Przeciągający się pobyt pod Chojnicami doprowadzić mógł zresztą do uderzenia na nie oddziałów Zakonu, zebranych przez wielkiego marszałka Josta Strupperga z Prus Dolnych i Pomorza. Była to akcja w pełni uzgodniona z wielkim mistrzem, który na krótko od 9 do 13 lipca opuścił Malbork i przebywał w Elblągu lub Gdańsku, niewątpliwie próbując wpłynąć na zebranie sił zbrojnych z północnej strefy Pomorza, zresztą bez powodzenia. Wielki marszałek natomiast po 10 lipca przeprawił się z oddziałami z Prus Dolnych, do których doszedł kontyngent zbrojnych z biskupstwa warmińskiego, na lewy brzeg Wisły. Dotarty też do niego niektóre oddziały z Gdańska i z wójtostwa tczewskiego, a także wielkiego komtura Konrada von Erlichshausena. Struppeig zatrzymał się na południe od Starogardu Gdańskiego we wsiach Zblewo i Iwiczno, położonych przed pasem Borów Tucholskich i rzeką Wdą. Pod wpływem sugeje mienie przed spodziewanym atakiem husycko-polskim na ich miasta. Strupperg przesunął się wraz z wielkim komturem, komturem pokarmińskim i wójtem tczewskim nieco na wschód do komturstwa gniewskiego do wsi Czarnyłas, gdzie pozostawał bezczynnie przez ponad trzy tygodnie, śledząc przez wywiadowców sytuację pod Chojnicami i usiłując wpłynąć na podjęcie rokowań z husytami. [...] Do obozu wielkiego marszałka pod Czarnym lasem dotarły już w końcu lipca pewne wieści spod Chojnic, iż Jan Czapek gotów byłby pośredniczyć w rokowaniach między Polską a Zakonem. Strupperg skłaniał się do tej koncepcji, doradzając wielkiemu mistrzowi, aby przedłożyć Czapkowi uprawnienia i postulaty Zakonu. Jednak wielki mistrz, po przybyciu do Gdańska kilkutysięcznych oddziałów zaciężnych (przed 20 lipca), zdecydował udać się tam osobiście tak dla zawarcia wspomnianych już umów o zaciąg z ich rotmistrzami, jak i dla omówienia planu uderzenia na armię polsko-czeską pod Chojnicami. W wyniku tej narady (między 23-26 lipca) część zaciężnych, z Plauenem na czele, została skierowana do obozu wielkiego marszałka pod Czarnym lasem, z zaleceniem, aby dokonać w początkach sierpnia wyprawy do Tucholi i „poszukać wroga" (pod Chojnicami). Struppergowi dowódcy zaciężnych odradzili jednak w początkach sierpnia tę wyprawę, aby nie narażać całego kraju na niebezpieczeństwo, tj. na klęskę w walce w polu z husytami i Polakami, zwłaszcza przy braku większych liczebnie własnych oddziałów. W rezultacie wysłano tylko posiłki zbrojne do Tucholi i Człuchowa. Wielki marszałek nie skłaniał się do większej wyprawy także ze względu na trudności z aprowizacją (brakowało już chleba), co powodowało zbiegostwo krajowych rycerzy, niepokoiły go też rabowania przez zaciężnych gospodarstw chłopskich w rejonie Starogardu. Aby jednak pokazać stronie polskiej możliwość ofensywnego działania, Strupperg zdecydował z rotmistrzami zaciężnych, iż obsadzą załogami nadwiślańskie zamki i miasta, po czym przejdą wraz z nimi przez Wisłę do Grudziądza. Następnie zamierzano przesunąć się do Torunia i po 10 sierpnia uderzyć stamtąd na Kujawy. Jednak wielki mistrz miał poufnie zarządzić zwołanie rycerstwa z Prus i ziemi chełmińskiej do Torunia, aby wspólnie z grupą wielkiego marszałka wpaść na ziemie Kujaw. Plany te okazały się nierealne, tylko wielki marszałek przeniósł się na prawy brzeg Wisły i pozostawał z częścią zbrojnych w Grudziądzu (od 9 sierpnia). Do uderzenia na Kujawy, na których jeszcze do końca lipca brakowało oddziałów szlacheckich, a straż na ich ziemi pełnili tylko mieszczanie i chłopi, nie doszło, chociaż część sił z Prus Dolnych dotarła do ziemi chełmińskiej i znajdowała się w pobliżu granicy z Polską. Wprawdzie wielki mistrz polecił czekać na zebranie się dalszych sił dolnopruskich, komtur toruński von Wirsberg obawiał się jednak nadal koncentracji sił polskich, które mogłyby zaatakować i zniszczyć most pontonowy na Wiśle pod Toruniem, strzeżony przez marynarzy. Część ich patrolowała też na łodziach Wisłę. Zresztą jeszcze w pierwszej dekadzie sierpnia na Kujawy zostało dosłanych ośmiuset pieszych zaciężnych z Moraw, spod Chojnic skierowano też szlachtę kujawską; stanowiło to istotne zabezpieczenie przed atakiem z ziemi chełmińskiej. Było to powodem rezygnacji dowódców Zakonu z planu uderzenia na Kujawy. Marynarze tworzyli także część załogi Świecia nad Wisłą, co prowadziło do konfliktów z mieszczanami na tle pokrycia kosztów żołdu. Było to też powodem niepokoju komtura świeckiego Henryka Marschalka, gdyż dwie trzecie marynarzy stanowili Polacy, ściągnięci z okolicznych wsi; komtur podejrzewał ich, iż „chętniej byliby u kacerzy (husytów), niż tutaj". Zamek i miasto Świecie szykowały się do obrony; licząc się z atakiem husytów i Polaków po ich spodziewanym odejściu spod Chojnic. Dlatego komtur z największym wysiłkiem powstrzymywał nieopłaconych marynarzy, grożących odejściem. Także w Starogardzie prowadzone były prace nad wzmocnieniem obwarowań, a w Gdańsku otaczano nieufortyfikowane Stare Miasto drewnianą palisadą. Ośrodki te otrzymały też wzmocnienie załóg marynarzami. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 195-199 "...W początkach sierpnia uaktywnił się raz jeszcze książę słupski Bogusław IX. W odwecie za poprzedni przemarsz wojsk krzyżackich przez teren Księstwa Słupskiego (z połowy lipca) dokonał niszczącego wypadu do północnego cypla Nowej Marchii, docierając do rejonu Świdwina i zagrażając Drawsku Pomorskiemu. W dniu 20 sierpnia obiegł ten ośrodek, na którego ratunek dosłano ze Świdwina zaciężnych, co spowodowało odejście wojsk książęcych. Na tym działania wojenne w tym regionie zdawały się kończyć, gdyż tak strona pomorska, jak i wójt Nowej Marchii skłaniali się do pokoju w początkach września..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 199 "...W trudnej dla Zakonu sytuacji z lata 1433 r. liczyć on mógł tylko na uderzenie sprzymierzeńców - księcia Świdrygiełły i oddziałów inflanckiej gałęzi na północno-zachodnią Litwę. Planowane już na czerwiec uderzenie to opóźniło się, gdyż mistrz inflancki, von Rutenberg, dopiero 8 lipca wyruszył z Wenden z większością zebranych sił na Litwę, zmierzając do połączenia się ze Świdrygiełłą. Ten ostatni po zawarciu rozejmu z panami koronnymi na Rusi Czerwonej (do końca 1433 r.) miał pełną swobodę ruchów i zaplanował uderzenie z dwóch stron na centrum Litwy - Wilno. Armia jego wyruszyła w pole z Połocka w połowie lipca i połączyła się pod Brasławiem z wojskami inflanckimi, po czym zjednoczone siły dotarły pod Troki, których jednak nie zdołały zdobyć. Rezygnując z ataku na Wilno Świdrygiełło i Rutenberg skierowali się na południe, aby połączyć się z posuwającymi się od Łucka oddziałami sprzymierzonych książąt ruskich i stoczyć decydującą bitwę z cofającym się Zygmuntem Kiejstutowiczem. Jednak wojska jego pod Kłeckiem zdołały zahamować pochód oddziałów książąt ruskich z Wołynia. Spowodowało to odwrót wojsk Świdrygiełły i Rutenberga w kierunku Mińska, przy czym ulewne deszcze i choroby zaczęły dziesiątkować ich armie. Schorowany mistrz inflancki zawrócił na północ, a 18 września przybył z resztą swoich wojsk do Rygi; zmarł najdalej w końcu października 1433 r. Przez cały czas wyprawy na Litwę Rutenberg nie miał żadnego kontaktu z wielkim mistrzem. W rezultacie Rusdorf nie zyskał żadnych korzyści z walki jego sprzymierzeńców, a przy tym sytuacja sojusznika - Świdrygiełły uległa osłabieniu w Wielkim Księstwie Litewskim. Najpewniej zaabsorbowanie wielkiego mistrza wyprawą husycko-polską na Pomorze Gdańskie uniemożliwiło jakiekolwiek wsparcie Świdrygiełły w jego walce z Zygmuntem Kiejstutowiczem. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 199-200 "...Cała kilkunastotysięczna armia skierowała się na wschód w kierunku Tucholi, której jednak nie próbowano zdobyć. Po przeprawie przez Brdę armia ruszyła dalej na wschód drogą przez Bory Tucholskie; 17-18 sierpnia obozowała we wsi Cekcyn. Zamierzała zaatakować potem Świecie nad Wisłą. Nie było ono dobrze przygotowane do obrony i liczyło na posiłki od wielkiego marszałka z ziemi chełmińskiej. Do Świecia przybył także wielki komtur, Konrad von Erlichshausen, wraz z komturem dzierzgońskim oraz z Janem Bażyńskim, radcą wielkiego mistrza. Strona krzyżacka usiłowała bowiem nadal doprowadzić do rozmów rozejmowych za pośrednictwem Jana Czapka. W Cekcynie wysłannicy Zakonu spotkali się z nim i usłyszeli, iż chętnie wysłucha relacji o uprawnieniach Zakonu, oraz o „łamaniu układów pokojowych przez Polaków" (było to nawiązanie do punktu widzenia Zakonu!). Wielki komtur Konrad von Erlichshausen po powrocie wysłanników z Cekcyna natychmiast wezwał Rusdorfa, aby dosłał mu odpisy traktatów pokojowych Zakonu z Polską i dokumentów, potwierdzających łamanie tych pierwszych przez stronę polską. Wojska husycko-polskie dotarły zapewne około 20 sierpnia pod Świecie, którego jednak nie oblegały, pustosząc tylko okolicę. Podjęte zaś zostały wstępne próby rokowań, przy czym przedstawiciele strony polskiej przedłożyli Czapkowi wykaz swoich postulatów. Nie były one wygórowane, gdyż zawierały tylko żądanie przekazania Polsce nadgranicznego Drezdenka w Nowej Marchii oraz miast i posiadłości szlacheckich w tym regionie, które poddały się już królowi polskiemu (tj. Choszczna, Złocieńca i Drawna). Natomiast Pomorze Gdańskie i ziemia chełmińska nadal pozostawać miały przy Zakonie; był to więc nawrót do warunków traktatu mełneńskiego z 1422 r. z korekturą granic wschodnich Nowej Marchii. Jednak do sfinalizowania pertraktacji już nie doszło, a armia husycko-polska krótko przed 25 sierpnia ruszyła na północ wzdłuż lewego brzegu Wisły, Przechodząc tylko obok wzmocnionych załogami krzyżackimi miast Nowego i Gniewu (pod którym była 26 sierpnia). Marsz ten wywołał obawy wielkiego marszałka Strupperga, posuwającego się paralelnie z częścią oddziałów prawym brzegiem Wisły od Grudziądza do Kwidzyna (26 sierpnia był w Nebrowie naprzeciwko Nowego) i śledzącego marszrutę wrogów. Wzmocnił on załogę gniewską, dosyłając tam niezawodnego komtura bałgijskiego Fischborna z Chojnic. Wzywał wielkiego mistrza, aby zaraz wysłać na dolną Wisłę uzbrojone łodzie i statki z marynarzami i nie dopuścić do przejścia wojsk husycko-polskich na prawy brzeg rzeki, zwłaszcza na Żuławy Steblewskie (Gdańskie), gdzie husyci zamierzają zaopatrzyć się w bydło; należy też ustawić warty na groblach żuławskich. Gdańsk winien zaś zabezpieczyć statkami Wisłoujście, aby udaremnić możliwość przejścia wrogów na Mierzeję Wiślaną (sięgającą wówczas aż do ujścia Wisły). Było już powszechnie wiadome, iż wojska husycko-polskie zmierzają pod Gdańsk, dlatego wielki mistrz dosłał tam już około 20 sierpnia posiłki, nakazując radzie czujność, zwłaszcza na szlakach wodnych. Rusdorf zamierzał - zgodnie z radą wielkiego marszałka - wysłać na Wisłę marynarzy w uzbrojonych statkach i na łodziach, jednak nie można było ich nająć, gdyż Rada Gdańska wszystkich tych ludzi wzięła już na swoją służbę. Trwały też nadal prace przy fortyfikowaniu Starego Miasta Gdańska. Wojska husycko-polskie nie podjęły jednak próby oblegania warownego zamku i miasta w Gniewie, grabiąc natomiast i mszcząc wsie pomorskie wraz z kościołami. Po przekroczeniu rzeki Wierzycy, skierowały się na północny zachód, docierając 28 sierpnia do wielkiego opactwa cysterskiego w Pelplinie. Padło ono wraz z kościołem ofiarą grabieży i zniszczenia ze strony oddziałów husyckich. W Pelplinie doszło też do kolejnej kontynuacji rozmów strony polskiej z wysłannikami Zakonu. Rozbiły się one z powodu oporu władz krzyżackich, upierających się przy przymierzu ze Świdrygiełłą Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 200-201 "...wojsko czesko-polskie odstąpiwszy od Chojnic, skierowało się najpierw ku swojej linii odwrotu, ku Swieciowi; wzmocniwszy jednak zapewne straż graniczną, ruszyło potem stąd dalej na północ; równolegle z nim, z drugiej strony Wisły, od Grudziądza, postępował marszałek, zarzuciwszy plan kujawski. Chciał oczywiście bronić możliwej przeprawy przez Wisłę; lecz na tym cała jego działalność się skończyła: ciągnął on jakby dla honorowej asystencji nieprzyjaciołom i dla przypatrywania się zza Wisły, jak wsie i miasta z drugiej strony zamieniały się w zgliszcza. Wojsko czesko-polskie tymczasem przeszedłszy koło Nowego i Gniewa, gdzie już waleczny obrońca Chojnic Frischborn stanął załogą, do nowej gotów walki, zajęło klasztor pelpliński, który, zabawiwszy w nim czas jakiś, bijąc w kościele bydło jak w stajni, zburzono „tak okropnie, że niech Bóg uchowa"; stąd dnia 29 sierpnia stanęło pod murami Tczewa. Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 235-236 Zdobycie Tczewa 29 sierpnia 1433 "...Już 29 sierpnia oddziały husycko-polskie podeszły spod Pelplina na północ pod Tczew. Oddziały czeskie, posuwające się w straży przedniej, minęły to ufortyfikowane miasto nad Wisłą i dotarły do wsi Miłobądz. Natomiast oddziały polskie z naczelnym dowódcą Mikołajem z Michałowa zatrzymały się pod miastem, po czym na przedmieściu doszło do potyczek z oddziałami z miasta (głównie z marynarzami). Zostały one odparte, po czym nastąpiło złupienie zabudowań przedmiejskich i ich podpalenie. Wiejący wiatr przeniósł ogień na domy i zabudowania miejskie. W efekcie miasto stanęło w ogniu, a przerażeni mieszczanie zaczęli uciekać za mury. Po otwarciu bram miasto zajęły oddziały polskie, które próbowały gasić pożar, zabierając mienie, ocalałe w piwnicach. Załogę krzyżacką wzięto do niewoli. Oddziały husyckie zawróciły wówczas spod Miłobądza do Tczewa, gdzie wydano im zabranych do niewoli Czechów - zaciężnych w służbie Zakonu; na rozkaz Jana Czapka spalono ich publicznie za karę za odstępstwo. Próba podobnego postępowania wobec grupy schwytanych marynarzy podjęta przez Jana Strasza z Białaczowa, została udaremniona przez głównodowodzącego Mikołaja z Michałowa. Polecił też on przeprawić na prawy brzeg Wisły ocalałe kobiety, aby oszczędzić im losu branek..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 200 "...Miasto to było o wiele silniejsze od Chojnic, wybornie zaopatrzone i bardzo liczną miało załogę; tu spędzili Krzyżacy, jak to zwykli czynić, wielką liczbę swoich najemników z tych miast, które wojska nieprzyjacielskie już ominęły. Nie myśleli też Polacy zatrzymywać się tutaj, a wojsko czeskie, które z powodu małej ilości koni szło w przedniej straży, już miasto minęło i znajdowało się o milę od niego kolo Muhlbanz na drodze do Gdańska. Mimo to miasto Tczew uległo smutnemu losowi. Pozostało za murami miasta kilka budynków małych „z powodu opieszałości i niechęci mieszczan", te budynki zapalono, a stąd ogień przy sposobnym wietrze przerzucił się za mury, z taką gwałtownością, że wnet całe miasto było jednym morzem płomieni. Chroniąc się przed rozszalałym żywiołem sami nieszczęśni mieszkańcy wraz z obrońcami w strasznym zamieszaniu pomagali Polakom z wewnątrz do wyłamania bram miasta, które w ten sposób przeszło w ręce mimowolnych zwycięzców. Już potem i Polacy pomagali w ugaszeniu pożaru, aby uratować coś z dobytków dla siebie; nadbiegli i Husyci z przedniej straży, dla których tylko resztki pozostały. Większa część majątków stała się pastwą płomieni, tylko w ludziach w rękach nieprzyjaciół szukających ocalenia plon był ogromny, a dla Zakonu nowa bolesna klęska. Wojna przytłumia uczucia ludzkie, człowiek, któremu w każdej chwili śmierć grozi, nie zna litości a często sprawia sam sobie zwierzęcą rozkosz męczarnią drugich, przed którą może skrzepłoby własne jego serce, będąc na łonie rodziny, w domowym, cichym ognisku. Cóż dopiero, jeżeli ta wojna jest walką ras, pragnących wzajemnej zagłady, jaką była istotnie ta wojna czesko-polska z Zakonem niemieckim! Ale taką ją mieć chcieli sami Krzyżacy, puszczając niedawno z dymem tysiące cichych osad polskich, trzebiąc ludziom członki rodne. Taką wojnę prowadzili od dawna Husyci, a Polacy poszli za ich przykładem i łącząc się z nimi, wypowiadali wojnę całej nacji niemieckiej. Pod murami i zgliszczami nieszczęsnego Tczewa można się było przyglądać jednemu z tych widowisk, jakie stwarza wojna i fanatyzm rasowy. Jan Czapek już w Friedebergu w Nowej Marchii dostawszy w swoje ręce Czecha (ale niebędącego husytą), który tam się schronił, wraz z proboszczem tamtejszym i mnichem, który przeciw husytyzmowi wygłaszać kazania się ośmielił, spalić go kazał. Teraz dowiedziawszy się, że pomiędzy tymi jeńcami, którzy się Polakom w Tczewie dostali, znajdują się także Czesi, on i wojsko czeskie uprosili sobie u Polaków, aby im ich wydano. Ustawiono potem w środku obozu stos wielki i na nim wszystkich tych Czechów spalono, „ponieważ przeciw własnemu narodowi wspomagali Niemców i najęli się do Prus, aby walczyć przeciw królowi i Królestwu Polskiemu, dobrze względem Czechów zasłużonym z powodu tożsamości języka". Chciał Czechów jeszcze prześcignąć Polak, Jan Strasz z Białaczowa, który „zamknąwszy pojmanych korsarzy niemieckich, tzw. Schilfkinder, w drewnianym budynku i podpaliwszy obłożoną dokoła słomę i wiklinę, jeszcze ciekawsze zbiegającym się Polakom wyprawił widowisko, aż wódz naczelny Michałowski, dowiedziawszy się o tym, nadbiegł i koniec położył barbarzyńskiej igraszce. Na zaszczyt Polaków powiedzieć jednak należy, że takie postępki, jak Strasza, były wyjątkami; z pojmanymi kobietami i dziećmi tczewskimi postąpiono tak, jak szlachetnym wojownikom przystało: oddano im wszelką uczciwość, ludzkość a nawet i wolność; dodano straż osobną, aby się nad nimi nie znęcano i wraz z całym mieniem przewieziono szczęśliwie przez Wisłę w miejsca bezpieczne; obóz zaś cały przetrząśnięto, czy ktoś jakiej branki nie ukrywa. Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 236-237 "...Tymczasem już toczyły się i rozbiły negocjacje o pokój. Przed tygodniem zgłosili się do obozu polskiego w tym celu Krzyżacy i zgodzono się po wielu rokowaniach na to, że w klasztorze pelplińskim mieli dać ostateczną na warunki polskie odpowiedź, z pomiędzy których głównym było żądanie, aby Zakon Świdrygiełłę opuścił. Jeszcze jednak za mało strat ponieśli Krzyżacy, aby się na takie żądanie zgodzili: toż w Pelplinie oświadczyli, że Świdrygiełły nie opuszczą, i na tym się rokowania zerwały..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 237 "...Zdobycie Tczewa 29 sierpnia 1433 r. było największym sukcesem w toku dotychczasowej wyprawy husycko-polskiej, uzyskanym jednak dzięki przypadkowemu pożarowi miasta. Opanowanie jego pozwalało tym bezpieczniej skierować całą armię husycko-polską pod główny cel wyprawy - pod Gdańsk. Jednak jeszcze 30 sierpnia obaj głównodowodzący - Mikołaj z Michałowa jako faktyczny hetman polski i Jan Czapek z San, jako „dowódca wojsk Czechów" - wystosowali z Tczewa pismo do Gdańska. Informowali w nim o bezowocnych rokowaniach z Zakonem w Pelplinie, co spowoduje następstwa w postaci szkód niech więc gdańszczanie szybko zastanowią się, w jaki sposób mogą się od nich uchronić (tj. przez poddanie się). Apel ten nie spotkał się jednak z odzewem i po krótkim odpoczynku oddziały husycko-polskie wyruszyły na północ w kierunku Gdańska (zapewne 31 sierpnia) w niszczącym pochodzie. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 202 "...To dało wodzom polskim, Michałowskiemu i Czapkowi, powód do wysłania z Tczewa dnia 30 sierpnia listu do Gdańska, na który stąd ciągnąć mieli, listu, będącego jednym dowodem więcej na to, jaką to destrukcyjną walkę Polacy wówczas z Zakonem prowadzili. Kiedy Zakon pokój odrzucił, to niech jego poddani do tego go zmuszą: przedstawiwszy więc gdańszczanom, jak panowie ich zerwali rokowania, jedynie dla owego Świdrygiełły zapewniają ich, że nie chcą im szkód czynić, do tego jednak będą zmuszeni, gdy wojna potrwa dalej; i odzywają się do nich jako do kupców pokój miłujących, aby sami zawczasu zapobiegli tym nieszczęściom, które ich spotkać muszą, i aby im jak najprędzej dali odpowiedź, albowiem oni niechętnie im szkody wyrządzaliby..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 237 "...Miasto było pod koniec sierpnia gorączkowo przygotowywane do obrony tak przez mieszczan z Głównego Miasta Gdańska, jak i przez urzędników Zakonu. W końcu sierpnia na zamek gdański przybyli wielki komtur i komtur gdański, którzy przyspieszali kończenie prac przy palisadzie Starego Miasta, aby utrudnić od północy dostęp do Głównego Miasta. Wielki marszałek, który przesunął się z Pomezanii na teren Wielkich Żuław nad Wisłę Elbląską, do miejscowości Żuławki, dosłał stamtąd trzystu zbrojnych do Gdańska. Usiłował też zabezpieczyć Leniwkę, aby nie dopuścić do przejścia wojsk husycko-polskich na Mierzeję Wiślaną, miał jednak ciągle za mało zbrojnych, także chłopów. Pod wrażeniem upadku Tczewa wielki mistrz natychmiast zaalarmował Gdańsk, aby baczyć lepiej na własnych mieszczan oraz zniszczyć zabudowania na przedmieściu i pod murami, ażeby uniknąć przeniesienia się pożaru. Mikołaj z Michałowa i Jan Czapek po dotarciu z Tczewa do wsi Pruszcz Gdański, około 10 kilometrów na południe od Głównego Miasta Gdańska, zwrócili się ponownie do Rady Gdańskiej ze skargą na Zakon, który nie dopuszcza do pokoju, co prowadzi do zniszczenia kraju. Rada, w porozumieniu z wielkim komturem, odpowiedziała, że napisze o tym do wielkiego mistrza, a odpowiedź jego przekaże obu dowódcom. Był to podstęp, aby powstrzymać jeszcze na jakiś czas wojska polsko-husyckie w Pruszczu, a w tym czasie doprowadzić do końca zabezpieczenie Starego Miasta oraz statków w porcie nad Motławą. Zwłoka ta nie trwała jednak długo, gdyż już w południe 1 września armia polsko-husycka dotarła na wyniosłą Biskupią Górkę, położoną na południowy zachód od Głównego Miasta, na wysokości Starego Przedmieścia. Ostrzał wojsk polsko-husyckich przez artylerię gdańską był mało realny wskutek zbyt znacznej odległości, podobnie jak i ostrzeliwanie miasta z dział na Biskupiej Górce. Oddziały polsko-husyckie operowały więc na przedmieściach, niszcząc zabudowania; dotarły także do portu nad Motławą, gdzie częściowo zniszczyły umocnienia. Na wypady załogi z miasta dowódcy krzyżaccy i miejscy nie zgodzili doszło tylko do sporadycznej, niewielkiej potyczki. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 202 Oblężenie Gdańska 1 - 4 wrzesień 1433 "...wojska spod Tczewa wyszły pod Gdańsk i zniszczywszy wszystko po drodze, stanęły naprzeciw miasta na Górze Biskupiej dnia 1 września, w takim oddaleniu, że ich strzelbą dosięgnąć nie było można. Było ich tak dużo, powiada niemiecki sprawozdawca, że wyglądali jakby chmura. Miasto było zbyt potężne i zbyt dobrze zaopatrzone, aby je zająć było można w pierwszym zapędzie bez trudu. Przejścia na Mierzeję i do żyznych żuław gdańskich zagrodził im marszałek zakonny: i to jedyny może pożytek, jaki miał Zakon z jego pochodu. Bito więc wprawdzie z dział do miasta i wyrządzono mu pewną szkodę, ale na tym się skończyło. Natomiast palono i niszczono wszystko naokoło; legł ofiarą sławny klasztor oliwski niedaleko miasta, roztrącono staranne obwarowania portu morskiego. Około 3 000 ludzi uzbrojonych wybiegło z miasta w zamiarze walki, lecz im dowódca na to nie pozwolił. Ośmiu wszakże zuchwalców, między nimi jeden kapelan, jeden kupiec i kat miejski, stanęło pod górą z rusznicami i tarczami, wyzywając nieprzyjaciół z góry, z której dla wielkiej pochyłości zjechać konno nie mogli. Gdy kilku z trudem zjechało, rozpoczęła się strzelanina, w której kat ubił jednego rycerza czeskiego, kapelan polskiego, inni pięciu innych. Jednego tylko ze śmiałków pochwycono i żywcem na górze spalono. Próbowano jeszcze niespodziewanego napadu na miasto, lecz ten się nie udał. Mimo to mieszczanie rozpoczęli potem na własną rękę rokowania o pokój - widać list wodzów polskich nie pozostał bez wrażenia - choć rokowania te nie doprowadziły do celu. Po czterech dniach pobytu pod Gdańskiem, nie mając zamiaru zdobywania miast, postanowiono w obozie polskim udać się z powrotem. Zanim wyruszono, urządzono uroczysty obchód tego wypadku, że jako zwycięzcy dotarli do morza; wielu Polaków otrzymało wówczas pasowanie rycerskie, całe wojsko piesze i konne weszło do morza, wyprawiając w nim igrzyska, Jan Czapek pośród fal morskich wzywał uroczyście obecnych na świadectwo, że dotarł już do ostatnich krańców ziemi i tylko wody morskie jego zwycięski pochód wstrzymały; inni Czesi nabierali wody morskiej we flaszki dla pamięci tej sławnej wyprawy..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 237-238 Dowództwo polsko-husyckie zastało Główne Miasto Gdańsk dobrze przygotowane do obrony, a nie miało takiej liczby dział, aby skruszyć mury i podjąć próbę szturmu (przykład Chojnic działał zresztą tutaj ostudzająco). Ograniczało się więc tylko do kierowania wypadów w okolice miasta i palenie wsi, przy czym ofiarą (przed 3 września) padł także klasztor cystersów w Oliwie. Już 4 września armia polsko-husycka odeszła spod Gdańska na północ i dotarła do brzegów Zatoki Gdańskiej (zapewne w okolicach Brzeźna lub Jelitkowa). Oddziały husyckie wykąpały się w jej wodach, których fale wywarły na nich silne wrażenie. Czapek miał przemówić, iż osiągnęli w tym miejscu „koniec świata" i nie mogą się dalej posuwać, gdyż nie pozwalają na to wody morza. Miano też zabrać wody morskiej do butelek, aby pochwalić się w domach. Oddziały polsko-husyckie zawróciły potem na południe, gdyż główny cel - zniszczenie kraju aż po Bałtyk - zostało spełnione; o zdobyciu Gdańska nie mogło być mowy. Dlatego dowództwo polsko-czeskie skierowało oddziały na południe. Pobyt ich wojsk przy ujściu Wisły wywarł jednak duże wrażenie na wielkim mistrzu, tym bardziej że w tym samym czasie on sam niedomagał Nie był też w stanie ponownie zaopatrzyć w ludzi i broń Człuchowa, Tucholi i Chojnic, które mogły stać się obiektem ataku wracających wojsk husyckich. Dlatego też Rusdorf w początkach września skłaniał się już do ponowienia rokowań z husytami i Polakami. Wielki marszałek 4 września miał udać się do niego na naradę do Malborka; proponował wielkiemu mistrzowi wzmocnienie załogi Chojnic z okolicznych miasteczek i chłopami, chociaż nie wierzył, aby husyci mogli długo obozować pod miastem, gdyż wszystko jest wokół zniszczone Niepokój władz Zakonu budziła też koncentracja większych sił polskich, w tym sporo zaciężnych czeskich na Kujawach koło Raciążka, i pogłoski, iż mają one zbudować most na Wiśle lub łodziami przeprawić się do ziemi dobrzyńskiej, a następnie zaatakować ziemię chełmińską. Komtur toruński proponował nawet wielkiemu mistrzowi, aby zgromadzić w porę siły i uderzyć na ziemię dobrzyńską, w której także gromadzą się wojska polskie i zająć ten obszar. Komtur zwołał zresztą na początek września rycerstwo ziemi chełmińskiej do pełnienia straży przed ewentualnym atakiem zza Drwęcy. Zaniepokojony wielki mistrz usiłował dosłać (po 5 września) komturowi toruńskiemu posiłki pod wodzą wielkiego marszałka także z biskupiej Warmii, Pomezanii, Powiśla i z Prus Dolnych, które miałyby w przyszłości uderzyć na Kujawy. W rzeczywistości doszło tylko do sporadycznych wypadów polskich (przed 7 września) do ziemi chełmińskiej z Kujaw; wezbranie wód Wisły i Drwęcy uniemożliwiło szerszą akcję polską. Natomiast do zebrania się większej liczby oddziałów krzyżackich w ziemi chełmińskiej już nie doszło, mimo wysiłków wielkiego marszałka. 9 września przebywał on w Radzyniu, zmierzając do Torunia. Wysiłki te przeciął jednak układ sytuacji na Pomorzu Gdańskim, Nie doszła też już do skutku planowana wyprawa na Księstwo Słupskie siłami głównie komturstwa gdańskiego. Dowództwo oddziałów polskich i czeskich znad Bałtyku skierowało je po 4 września na południe w kierunku miasteczek Skarszewy i Starogard; to ostatnie dobrze było przygotowane do obrony. Wojska polsko-czeskie obozowały tam 7 września, niewątpliwie zamierzając podjąć próbę szturmu. Część oddziałów operowała już zresztą tego dnia we wsiach między Starogardem i Nowem nad Wisłą. Do obozu polsko-husyckiego pod Starogardem dotarło kolejne poselstwo Zakonu, prosząc o wystawienie glejtu dla jego posłów na rokowania rozejmowe. Wielki mistrz najwyraźniej nie czuł się już na siłach do ponownego zabezpieczenia Pomorza Gdańskiego przed niszczącą akcją wojsk polsko-husyckich. Glejt taki został wystawiony tego samego dnia przez obu dowódców wojsk polskich i czeskich, a także przez księcia rawskiego Siemowita V i wojewodę poznańskiego Sędziwoja Ostroroga. Wielki mistrz zarządził następnie spieszne dosłanie niektórych przedstawicieli stanów, przede wszystkim Gdańska, do wielkiego marszałka w Grudziądzu, z którym mieli udać się na rokowania rozejmowe w południowej już strefie Pomorza Gdańskiego. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 202-204 "...Kiedy starsi radzili nad zawieszeniem broni, młodsi tymczasem w wojsku umówili się zdobyć na własną rękę Jasieniec, w którym tylko 20 ludzi miało stać załogą; za nimi poszło całe wojsko, znalazł się i Dobek Puchała z bombardami, w kilku godzinach zamek został zdobyty i z ziemią zrównany, załoga wycięta. Zginął tylko jeden znaczniejszy rycerz polski, Jan Lewin z Wilczyna, za co dwóch rycerzy zakonnych i ich służbę w kawałki posiekano. Skarżyli się na to pełnomocnicy krzyżaccy, lecz im odpowiedziano, że nie tylko stało się to bez rozkazu, ale i pokoju jeszcze nie zawarto..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 238 Wojska husycko-polskie spod Starogardu przesunęły się bowiem 7 września dalej na południe, być może drogą przez Bory Tucholskie pod Tucholę, skąd skierowały się na wschód do rejonu Świecia nad Wisłą. Ruszyły potem na południe i obiegły nadgraniczny zamek w Jasińcu. W czasie krótkiego zawieszenia broni pod zamkiem tym doszło do rokowań z przedstawicielami posłów wielkiego mistrza na czele z wielkim marszałkiem Jerzym Struppergiem; obecny był też prokurator generalny Zakonu, Kasper Wandofen, i przedstawiciele stanów pruskich. W trakcie rozmów doszło do nieoczekiwanego ataku na zamek przez grupę młodszych rycerzy, co spowodowało jego otoczenie i zdobycie, przy współudziale starosty bydgoskiego Dobiesława Puchały. Zamek przez przypadek spalono, a część jeńców zabito. Incydent ten - kończący działania represyjnej wyprawy polsko-husyckiej na Pomorze Gdańskie - nie przerwał jednak rokowań rozejmowych z posłami Zakonu. W dniu 13 września zawarto z nimi pod Jasińcem rozejm na warunkach wyraźnie podyktowanych przez stronę polską. Stronę krzyżacką reprezentował wielki mistrz, mistrzowie niemiecki i inflancki oraz książę Świdrygiełło, stronę polską zaś - król Jagiełło, książę mazowiecki Siemowit V, wielki książę litewski Zygmunt Kiejstutowicz, książę słupski Bogusław IX, a także wojewoda mołdawski Eliasz oraz mistrz zakonu joannitów Baltazar von Schlieben (z racji poddania się załogi Santoka Polsce!) i wasale króla polskiego - panowie von Wedel z Drawna, Tuczna (w ziemi wałeckiej) i Złocieńca, a więc także w imieniu aktualnych poddanych Polski z Nowej Marchii. Zawieszenie broni miało obowiązywać tylko przez trzy miesiące i dwanaście dni - do 25 grudnia 1433 r. W tym czasie musiały być podjęte starania o „pokój wieczysty", zwłaszcza w czasie spotkania radców obu stron 30 listopada 1433 r. w Brześciu Kujawskim. Układ przewidywał też zwyczajową wymianę jeńców, zostawiał zaś na okres rozejmu w ręku polskim zamki i miasta Nowej Marchii, jedynie bez prawa budowy umocnień. Treść układu miała być spiesznie dostarczona wielkiemu księciu Zygmuntowi na Litwę lub Ruś. Dokument z pieczęciami czołowych dowódców i dostojników mało- i wielkopolskich miał być dostarczony już 17 września w Nowej Nieszawie (Dybowie). Wielki marszałek relacjonował wielkiemu mistrzowi (15 września), iż strona polska usilnie dąży do „wieczystego pokoju", podobnie jak stany Prus Krzyżackich, dlatego też wyznaczono tak rychły termin zjazdu pokojowego. Sfinalizowanie rozejmu jasinieckiego było sukcesem strony polskiej, uzyskanym dzięki ponad trzymiesięcznemu militarnemu współdziałaniu „sierotek" na czele z Janem Czapkiem z Sana, jakby zastępujących nieobecne po raz pierwszy na terenie Pomorza i Prus w wojnach z Zakonem od 1410 r. oddziały litewsko-ruskie. Ich to wspólna działalność, choć nie uwieńczona zdobyciem ważniejszych ośrodków pomorskich na czele z Chojnicami, a następnie Gdańskiem, doprowadziła do zamierzonego pierwotnie przez Jagiełłę celu: do zastosowania represji wobec Zakonu za jego najazd z 1431 r. poprzez daleko idące zniszczenie najpierw miasteczek i wsi środkowej części Nowej Marchii, głównie zaś wsi, oraz miasteczek Pomorza Gdańskiego, zwłaszcza w południowej i wschodniej, nadwiślańskiej strefie, aż do Zatoki Gdańskiej. Jak już wspomniano, największe represje spadły na wsie komturstwa człuchowskiego, zwłaszcza wskutek długotrwałego oblegania Chojnic (w 1437 r. na 2 tysiące łanów we wsiach Zakonu tylko 600 łanów było obsadzonych, tj. mniej niż jedna trzecia). W komturstwie świeckim, przez którego teren dwukrotnie przeciągały wojska polsko-husyckie, w 1437 r. na 1400 łanów we wsiach Zakonu tylko 200 łanów było obsadzonych, a więc zaledwie 15 procent (ale działały też tutaj skutki poprzednich nadgranicznych wypadów z polskich Kujaw); w komturstwie tucholskim około połowa łanów leżała odłogiem. Na obszarze środkowego Pomorza (wójtostwo tczewskie i komturstwo gniewskie) straty były mniejsze i wynosiły około 25 procent łanów uprawnych we wsiach Zakonu. Najsłabiej zniszczenia były widoczne w komturstwie gdańskim. Jednak w sumie znaczna część chłopów pomorskich zbiedniała i nie była w stanie płacić Zakonowi zwyczajowych czynszów w pieniądzu czy naturze. Odbijać to się musiało na finansach Zakonu na długie lata. Doraźnie zaś zmusiło jego władze - po dwuletnim oporze - do nawiązania bezpośrednich rozmów z Polską, przy niechętnym uznawaniu godności wielkoksiążęcej Zygmunta Kiejstutowicza na Litwie i cichym nadal liczeniu na oparcie w Świdrygielle.[...] Zawarcie rozejmu jasinieckiego spowodowało szybkie rozproszenie wojsk tak polskich, jak i „sierotek", które przez Bydgoszcz wracały do domów. Husyckie oddziały wracały do Czech przez Poznań, przy czym Jan Czapek i inni dowódcy udali się na dwór Jagiełły w Pyzdrach, dokąd przybył z relacją głównodowodzący Mikołaj z Michałowa (około 20 IX 1433 r.). Zostali tam przez króla uprzejmie przyjęci i otrzymali przyrzeczoną zapłatę oraz kosztowne szaty i konie, i zapewne wielbłąda. Szybko też zostały zaspokojone żądania szeregowych „sierotek", którzy zresztą zaczęli już grabić część majątku, zwłaszcza osób stanu duchownego i kościołów wielkopolskich. Następnie pociągnęli na Dolny Śląsk do Głogowa, a w połowie października 1433 r. wrócili do Czech. Wydarzenia te nie spowodowały jednak rozdźwięku między stroną polską a czeską aż do końca..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 204-206 "...Tak się więc skończyła ta wyprawa wojenna, którą słusznie można nazwać odwetową. Wojsko, wróciwszy do kraju, złożyło przez swoich chorążych sztandary wodzowi Mikołajowi i innym baronom i rozpuszczone rozeszło się co rychlej, każdy swoją drogą, do strzech rodzinnych. Nie przyniosła ta wyprawa wcale sławy Polakom, bo wojna, której celem było zniszczenie kraju i spokojnych jego mieszkańców, nawet i w XV wieku sławy przynieść nie mogła. Była ona jednak zwycięską, albowiem mimo niepowodzenia pod Chojnicami, osiągnięto w całości to, co przez nią zamierzano. Zniszczono Pomorze tak strasznie ogniem i mieczem, że według wyznania posłów krzyżackich w Jasieńcu, w całym kraju tylko czternaście wsi pozostało nietkniętych, a i te także ochroniły tylko jeziora i błota, wśród których były położone. To właśnie było celem wyprawy, a skutkiem dalszym, że Zakon musiał prosić o zawieszenie broni i przyjąć warunek, że do trzech miesięcy stały pokój zawrze. To na razie musiało wystarczyć, o całkowitym zniszczeniu Zakonu, o odzyskaniu zabranych przezeń krajów, jak o tym z początku myślano, wobec położenia na Litwie myśleć teraz nie było podobna; chodziło tylko na razie o zmuszenie Krzyżaków do odstąpienia od Świdrygiełły, na którego następnie kolej przyjść miała..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 240 "...Rokowania pokojowe rozpoczęły się w Brześciu Kujawskim 1 grudnia 1433 r., jednak bez udziału posłów cesarskich, którym strona polska nie udzieliła glejtu na podróż z Torunia na Kujawy, wyłączając ich z całą świadomością z obrad pokojowych. Nie zdążyli zaś przybyć posłowie Świdrygiełły wysłani z odległego Kijowa dopiero 23 listopada (wśród nich był zresztą także komtur gniewski, Ludwik von Landsee); w konsekwencji Świdrygiełło nie miał być objęty przyszłymi układami. Obie strony - polska i krzyżacka - przysłały poważne osobistości, przy czym główną rolę po stronie polskiej odgrywał biskup krakowski, Zbigniew Oleśnicki, a po stronie Zakonu - biskup warmiński, Franciszek Kuhschmalz, obok wielkiego marszałka Jerzego Strupperga i wielkiego szpitalnika Henryka Reuss von Plauena, w asyście przedstawicieli stanów pruskich. Jagiełło przebywał w niedalekiej Łęczycy, aby można go było szybko informować o przebiegu rokowań. Rokowania trwały do 6 grudnia 1433 r. Już 3 grudnia wielki marszałek wezwał z Brześcia Rusdorfa, aby ze względu na konieczność konsultowania się przybył z Malborka do Torunia. Był on tam już 6 grudnia, gdy zapewne następnego dnia dotarli posłowie z Brześcia z relacją o stanie rokowań, niekorzystnym dla Zakonu, oraz o projektowanym decydującym już spotkaniu z Jagiełłą w Łęczycy. Strona krzyżacka, ufna w poparcie cesarza, soboru i Świdrygiełły nadal nie była jeszcze skłonna do akceptacji polskich warunków jako zbyt trudnych, zwłaszcza zaś zerwania przymierza ze Świdrygiełłą i uznania faktu złamania traktatu mełneńskiego przez Zakon. Także posłowie polscy odjechali 9 grudnia do króla do Łęczycy w przeświadczeniu, iż po 25 tego miesiąca będą musiały zostać wznowione działania wojenne. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 208 "...W wyniku narady Jagiełły z doradcami planowano podjęcie działań wojennych jeszcze zimą, przy czym już 6 stycznia 1434 r. miało nastąpić zebranie pospolitego ruszenia w Duninowie. Król polecił rozesłać już wici po całym kraju. Zebrane siły miałyby znowu wkroczyć do Prus i ponowić akcję niszczycielską. Sytuacja uległa jednak szybkiemu wyjaśnieniu wskutek opozycyjnej postawy stanów pruskich. Poinformowane po 6 grudnia w Toruniu o niekorzystnym stanie rokowań brzeskich z winy Zakonu stany zagroziły ustami burmistrza toruńskiego, Hermana Reusoppa, wielkiemu mistrzowi i jego otoczeniu, iż jeśli władze krzyżackie nie zapewnią pokoju, wówczas stany pruskie same poszukają sobie zwierzchnika, który im spokój taki zagwarantuje. Groźba rebelii poddanych zadziałała natychmiast na Rusdorfa, który już 11 grudnia wystawił upoważnienie dla nowych, bardziej umiarkowanych posłów dla rokowań z Polską, na czele z komturem radzyńskim, Janem von Pommersheimem, oraz z kilku przedstawicielami rycerstwa i wielkich miast pruskich, wśród nich także Hermana Reusoppa i Jana Sterza. Upoważnienie to dla rokowań w Łęczycy przewidywało jednak tylko przedłużenie rozejmu i wyznaczenie w jego okresie dalszych zjazdów dla usunięcia spornych kwestii, aby dopiero potem móc doprowadzić do trwałego pokoju. Było to więc tylko częściowe ustępstwo Zakonu wobec woli pokoju opornych poddanych36. Posłowie ci przybyli do Łęczycy zapewne 12 grudnia 1433 r. i tutaj też - w obecności Jagiełły - doszło już 15 grudnia do szybkiego sfinalizowania układu rozejmowego, nazwanego łęczyckim. Układ ten obejmował z jednej strony Jagiełłę i jego obu synów Władysława i Kazimierza, wielkiego księcia litewskiego Zygmunta, książąt mazowieckich Siemowita V, Kazimierza II, Władysława I i Bolesława IV, księcia słupskiego Bogusława IX i ich zwolenników, z drugiej zaś - wielkiego mistrza, mistrza inflanckiego i mistrza niemieckiego; pominięty więc został Świdrygiełło. Układ przewidywał aż dwunastoletni okres trwania rozejmu, w czasie którego miały odbywać się zjazdy, mające doprowadzić do wynegocjowania trwałego pokoju. Tak długi okres rozejmu dawać mógł Zakonowi szansę podejmowania kroków politycznych, nieprzyjaznych Polsce, zwłaszcza ze względu na opozycyjną postawę Świdrygiełły. Najważniejsze postanowienie układu (punkt 7) dotyczyło jednak zlikwidowania przez całość Zakonu przymierza ze Świdrygiełłą i wydania Polsce wszelkich związanych z tym dokumentów do końca grudnia 1433 r. Wielki książę Zygmunt miał zaś wystawić zobowiązanie, iż dochowa układu rozejmowego, podobnie jak mistrz krajowy inflancki; miały być one doręczone na zjeździe z 8 września 1434 r. Stan posiadania obu stron miał pozostać bez zmian (na wzór rozejmu jasinieckiego); strona polska nadal więc posiadała fragmenty Nowej Marchii, a Zakon kujawską Nową Nieszawę (Dybów) z kilku wsiami. Układ łęczycki wyłączał wszelkie ingerencje zewnętrzne, nawet papieską i cesarską, wobec postanowień rozejmu, co było głównie wymierzone w cesarza Zygmunta. Ważne było końcowe zapewnienie o wydaniu przez stany Polski i Prus wzajemnych zobowiązali króla i wielkiego mistrza, iż gdyby któryś z nich zamierzał zerwać ten rozejm, wówczas poddani nie powinni na to pozwolić i wypowiedzą posłuszeństwo swemu władcy, dopóki nie powróci on do zachowania tego układu. Była to więc gwarancja stanów obu stron dla zachowania rozejmu łęczyckiego, realizująca postulat Polski, a silniej krępująca wielkiego mistrza. Rozejm łęczycki był więc wyraźnym sukcesem Polski, zabezpieczającej się przed możliwością ponownego złamania pokoju przez Zakon. Dlatego w Łęczycy wystawiony został już 15 grudnia dokument strony polskiej, pod pieczęcią Jagiełły i 26 uczestników duchownych i świeckich, obecnych przy sfinalizowaniu układu. Wystawiony też został nieco później dokument z pełniejszą listą pieczętujących (93), noszący także datę 15 grudnia 1433 r. Wielki mistrz po zapoznaniu się z treścią rozejmu, zwłaszcza zaś z punktem likwidującym przymierze i współdziałanie ze Świdrygiełłą próbował jeszcze grać na zwłokę, licząc na poparcie stanów dla opozycji przeciw temu warunkowi. Spotkał go jednak zawód, gdyż stany z Gdańskiem na czele w pełni akceptowały warunki rozejmu łęczyckiego i dosłały swoje pieczęcie do dokumentu strony krzyżackiej, wystawionego w Malborku z datą 21 grudnia 1433 r. Dokument ten doręczono stronie polskiej w terminie, tj. 31 grudnia 1433 r. Tym samym rozejm łęczycki zaczął w pełni obowiązywać, przywracając przede wszystkim stosunki gospodarcze i społeczne między Polską a Prusami Krzyżackimi, miał on także przywrócić stosunki między Inflantami a Litwą wielkiego księcia Zygmunta Kiejstutowicza. Dopiero też wówczas wypuszczeni zostali przez Polskę (na początku 1434 r.) jeńcy, zwłaszcza inflanccy z bitwy pod Dąbkami z 1431 r..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 209-210 "...Wielki mistrz nie wypełnił, jak mówiliśmy, żadnego z głównych warunków rozejmu łęczyckiego. Nałożono tam na niego obowiązek, aby Świdrygiełłę zupełnie opuścił i do dnia 31 grudnia minionego roku wszelkie z nim zawarte zapisy królowi wydał; zobowiązano go, aby mistrza inflanckiego do przyjęcia rozejmu nakłonił i odpowiedni dokument dostarczył na zapowiedziany zjazd słoński. Nie mamy wyraźnego świadectwa o tym, czy Russdorf wydał dokumenty Świdrygiełły ale to jest rzeczą pewną i w Polsce wówczas o tym wiedziano, że Świdrygiełły nie opuścił, ani opuszczać nie myślał, a co do mistrza Inflant, to ten właśnie wówczas razem ze Świdrygiełłą wojował na Litwie. W rozejmie łęczyckim zobowiązał się Zakon również jak Polska, że w stosunkach wzajemnych, niczyimi rozkazami powodować się nie będą; tymczasem wielki mistrz poselstwo za poselstwem wysyłał do cesarza, a wezwania jego do złamania rozejmu przekładał stanom, jakby go złamać było można. Rozejm postanawiał nareszcie, że obaj władcy, zakonny i polski, mieli poddanym swoim wystawić dokumenty, uwalniające ich od posłuszeństwa w razie złamania przez siebie rozejmu, które to dokumenty jedni i drudzy poddani sobie nawzajem na zjeździe słońskim doręczyć mieli..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 272 "...Strona polska usiłowała przestrzegać warunków rozejmu łęczyckiego, podobnie jak wielki książę litewski Zygmunt. Wielki mistrz Rusdorf pozornie także zachowywał warunki tego układu, chociaż po cichu nadal usiłował popierać Świdrygiełłę, utrzymującego się na wschodnich ziemiach Wielkiego Księstwa. Nie mogąc występować jawnie, mistrz posłużyć się zamierzał gałęzią inflancką Zakonu, na której czele od późnej jesieni 1433 r. stał mistrz krajowy Franke Kerskorf, tak jak poprzednik dążący do wojennej rozprawy z Litwą i Polską. Jego przedstawiciel wręcz oznajmił w Malborku, iż gałąź inflancka Zakonu nie będzie dotrzymywać rozejmu łęczyckiego, gdyż jego warunki są nie do przyjęcia. Rusdorf oznajmił o tym stanom pruskim, które oczywiście obstawały przy zachowaniu rozejmu. Przeciwko jego warunkom agitował w Prusach jawnie Ludwik von Landsee, który po powrocie od Świdrygiełły został wiosną 1434 r. komturem dzierzgońskim i wielkim szatnym, a więc dostojnikiem Zakonu, co spotykało się z opozycją stanów pruskich, a także budziło podejrzenia strony polskiej co do lojalności władz Zakonu. Były one uzasadnione, gdyż Rusdorf nadal utrzymywał kontakty ze Świdrygiełłą, podsycając jego opór na Litwie, chociaż nie ośmielał się jawnie występować zostawiając otwartą walkę inflanckiej gałęzi. [...] Król Jagiełło zmarł 1 czerwca 1434 r., co spowodowało wybór jego następcy, starszego syna - Władysława (III), uznanego także za króla i swego zwierzchnika przez wielkiego księcia Zygmunta Kiejstutowicza, przy całkowitym izolowaniu się księcia Świdrygiełły, utrzymującego nadal bliskie kontakty z gałęzią inflancką Zakonu. Z powodu małoletności Władysława III władzę w Polsce faktycznie pełniła rada królewska na czele z biskupem krakowskim Zbigniewem Oleśnickim, dążącym wytrwale zarówno do usunięcia Świdrygiełły, jak i sfinalizowania układu pokojowego z Zakonem, przy jednoczesnym szukaniu zbliżenia do cesarza Zygmunta, także w walce z opozycją prohusycką w Polsce. Forsował też zbliżenie do ruchu soborowego, czego wyrazem było wysłanie oficjalnego poselstwa do Bazylei, wśród którego czołową rolę miał znów odegrać Mikołaj Lasocki. Jesienią 1434 r. posłowie polscy rozpoczęli w Bazylei działalność, także jako posłowie wielkiego księcia Zygmunta Kiejstutowicza, co osłabiało pozycję Świdrygiełły. Posłowie stoczyć musieli ostrą polemikę w początkach 1435 r. z delegatami Zakonu, oskarżającymi Jagiełłę o sojusz z husytami. Lasocki wręcz oskarżył Zakon jako nieużyteczną dla kościoła instytucję, kolportowane też były pisma polemiczne akcentujące prawa Polski do Pomorza Gdańskiego, ziemi chełmińskiej i michałowskiej, zdaniem krzyżackiego delegata Andrzeja Pfaffendorfa, o ostrzejszej wymowie niż w czasie soboru w Konstancji. Akcja ta osłabiała pozycję Zakonu wśród ojców soborowych, bowiem wyraźniej liczyli się oni z rangą monarchii Jagiellońskiej, zwłaszcza wobec ponownego konfliktu soboru z papiestwem, przy wyraźnym spadku znaczenia Świdrygiełły, szukającego już poparcia u Eugeniusza IV..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 210-211 "...Rzecz była jasna. Wszystkie te zjazdy i nużące rozprawy, a zwłaszcza ostatni zjazd brzeski, musiały przekonać każdego, kto widzieć pragnął, że położenie było bez wyjścia, że więc tylko oręż węzeł ten rozciąć zdoła. I to było również rzeczą jasną, że się teraz wszystkimi siłami do tej orężnej rozprawy gotować należało. Lecz jakież było wobec tego położenie wielkiego mistrza i Zakonu! Zjazd brzeski pogorszył jego stanowisko wobec stanów niezmiernie. Wszak przyrzekał Zakon kilka razy i pismem zaręczał, że na tym zjeździe doprowadzi do zawarcia pokoju, że rozejmowi zadość uczyni; a przecież, czy to z własnego popędu czy deklamacjami cesarza złudzony, na zjeździe tym w niczym z zajętego raz stanowiska ustąpić nie chciał. A stany te, z rzadką, powiedzmy otwarcie, z bezczelną bezwzględnością wobec interesów swojej władzy, o niczym innym słyszeć nie chciały, tylko o pokoju. To też po zjeździe brzeskim oburzenie, rozgoryczenie w Prusach było bez granic, a agitacja przebrała wszelką miarę. [...] Po zjeździe brzeskim zaczęły się w Polsce zbrojenia na wielką skalę. „Jest rzeczą niewątpliwą" pisał w czerwcu wielki mistrz do cesarza, „że nasi nieprzyjaciele, Polacy, do wielkiej wojny się gotują; wprawdzie mówi się i oni sami tak utrzymują, że księciu Zygmuntowi do Litwy chcą wyjść z pomocą, lecz ja otrzymuję ostrzeżenia i tego się najbardziej obawiać należy, że oni na mnie i na mój Zakon zakroili i nas napaść zamierzają". Było to zresztą rzeczą dość obojętną, dokąd wyruszą, bo zawsze to na Zakonie skupić się musiało. Kiedy zaś wielki mistrz ze swojej strony nakazywał, „aby każdy ze swymi końmi i zbroją miał się w pogotowiu, iżby, gdy drugi rozkaz przyjdzie, czy to w dzień czy w nocy, gotów był wyruszyć", wtedy miasta zwoływały zgromadzenia całej gminy, a gmina po naradzie odpowiadała, „jako oni dobrze o tym wiedzą, że istnieje rozejm między naszymi panami i krajami a państwem polskim, który jeszcze 10 lat trwać powinien, że ten rozejm z obu stron pismami i pieczęciami przez panów, prałatów, ziemie i miasta został utwierdzony i poręczony, i prosili swej rady, aby panów swych upomnieli, iżby się tego rozejmu trzymano"..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 285 "...Rusdorf nie mógł pozwolić sobie na jawne, zbrojne wystąpienie wraz z gałęzią inflancką i Świdrygiełłą przeciw wielkiemu księciu Zygmuntowi. Jedynie pod naciskiem władz inflanckich, które liczyły na wsparcie wielkiego mistrza jako wręcz niezbędne w przyszłej walce zbrojnej, wiosną 1435 r, po wahaniach dosłał 200 marynarzy na zamki inflanckie. "Wielki mistrz liczył, podobnie jak Świdrygiełło, iż do walki przeciw Zygmuntowi Kiejstutowiczowi wystąpi także cesarz, który miałby od południa zaatakować Polskę. Jednak Zygmunt Luksemburski wiosną i w lecie 1435 r. wyraźnie kluczył, nawiązując kontakty z Polską i zgłaszając konieczność powszechnego rozejmu, aby zwołać w przyszłości kongres pokojowy. Posłowie polscy u cesarza przeciwdziałali zresztą naciskom wielkiego mistrza i Świdrygiełły mylnie go informując, iż wojska polskie nie udzielą pomocy wielkiemu księciu Zygmuntowi, w co cesarz zdawał się wierzyć. W Polsce jednak po półtorarocznym już okresie rozejmu z Zakonem w Prusach było widoczne, iż nie skłoni się on do zawarcia pokojowego układu, jak długo trwać będzie akcja militarna gałęzi inflanckiej i Świdrygiełły przeciw wielkiemu księciu litewskiemu Zygmuntowi, który był wszak poddanym króla polskiego, uznającym jego zwierzchnictwo nad sobą. Należała mu się więc obrona przez siły Korony. Dlatego już w początkach 1435 r. rada koronna zdecydowała zwołać pospolite ruszenie i dosłać je na Litwę w lecie. Zbrojenia te Rusdorf uznał za skierowane przeciwko Prusom i zamierzał podjąć podobną akcję, także aby zapobiec wymarszowi wojsk polskich na Litwę jednak stany pruskie zdecydowanie sprzeciwiały się zbrojnemu pogotowiu, powołując się na obowiązujący nadal rozejm łęczycki. Opozycja stanowa szczególnie ujawniła się w ziemi chełmińskiej; burmistrz chełmiński Jan Sterz wręcz groził urzędnikom Zakonu, aby wielki mistrz słuchał rady stanów, gdyż inaczej „mógłby powiać zły wiatr, który niełatwo opadnie". Sterz został za karę aresztowany przez Rusdorfa, który zapewniał opozycyjne stany, iż zamierza dotrzymać postanowień rozejmu łęczyckiego. Mimo to Rusdorf na wieść o przygotowaniu się Inflant i Świdrygiełły do letniej wyprawy na Litwę właściwą, zaczął w początkach sierpnia 1435r. pozorować koncentrację sił zbrojnych na granicy z Polską. Wywarło to silne wrażenie na radzie koronnej, która zdecydowała się na zmianę decyzji, zatrzymując większość szlachty dla obrony północnych granic. Na Litwę wysłano w połowie sierpnia tylko grupę wojsk pospolitego ruszenia, zebraną wcześniej zapewne na Lubelszczyźnie. Miała ona pod dowództwem doświadczonego już wojownika z wojen Witolda (od 1428 r.), a zarazem jego marszałka, Małopolanina, w 1430 r. w służbie Jagiełły - Jakuba Kobylańskiego, udać się pierwotnie na Litwę jako straż przednia dla całości zbierających się wojsk pospolitego ruszenia. Obecnie odgrywała ona rolę korpusu posiłkowego Korony dla wielkiego księcia Zygmunta wraz z załogami polskimi, stacjonującymi już wcześniej na zamkach litewskich..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 212-213 "...W pochodzie ku Zygmuntowi jakiś oddział Kobylańskiego, liczący około 5000 zbrojnych, poniósł, może w starciu ze snującymi się wszędzie Tatarami, dotkliwą porażkę, w której wielu z przedniejszych rycerzy, między nimi najstarszy syn wojewody Ostroroga, zginęło, i wiele było z tego powodu w kraju zmartwienia. Lecz wódz polski mimo tego niepowodzenia, ściągnąwszy około 3000 Polaków rozłożonych po grodach litewskich, ze znaczną armią, około 15 000 ludzi wynoszącą, połączył się w Trokach z Zygmuntem. I Zygmunt zebrał wszystkie swoje siły, Litwinów, Żmudzinów i nieco Tatarów, i oddal je pod dowództwo swojego syna, księcia Bolesława inaczej Michała, który też po dokonanym połączeniu, naczelne dowództwo nad całą armią litewsko-polską objął. Były jakieś nieporozumienia z powodu żołdu między Zygmuntem a Polakami i Tatarami, które jednak na bieg akcji wpływu nie miały. Z końcem sierpnia ruszono z Trok na północ, 30 sierpnia niedaleko przed Wilkomierzem zetknięto się z nieprzyjacielem.." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 308 Bitwa nad rzeką Świętą pod Wiłkomierzem 1 września 1435 Przyjąć można, iż konne wojska Kobylańskiego w połowie sierpnia 1435 r. skierowane do Wilna liczyły około ośmiuset kopii, co może oznaczać trzy do czterech tysięcy konnych, głównie lekkozbrojnych. Nie byłaby to mała liczba, do której zresztą doliczyć należy około 500 konnych z polskich załóg zamków litewskich, razem więc maksymalnie można by przyjąć liczbę 4500 lekkozbrojnych Polskich. Wojska wielkiego księcia Zygmunta także zgromadzone w Wilnie pochodziły tylko z północno-zachodniej części Litwy (właściwej) wraz ze Żmudzią stanowiły oddziały lekkozbrojnej jazdy (niewątpliwie słabiej uzbrojonej niż polscy jeźdźcy), nieco Tatarów i zaciężnych, razem około 5 tysięcy głównie lekkozbrojnej konnicy (liczba ta jest nadal hipotetyczna, choć dość prawdopodobna). Razem więc siły litewsko-polskie liczyć mogły około 9500 zbrojnych, przy niewielkiej obecności piechoty; udział wojsk polskich wynosić mógł około 40 procent liczebności całej armii. Naczelne dowództwo nad tą znaczną liczebnie armią sprawował Jakub Kobylański, ze względu na swoje doświadczenie bojowe, zarówno w walkach z Zakonem, jak i z wojskami ruskimi, a także z taborem husyckim. Syn wielkiego księcia Michał Zygmuntowicz został bowiem z załogą dla obrony ważnego zamku w Trokach. W okresie koncentracji wojsk litewsko-polskich w Wilnie na Litwę właściwą wkraczały już oddziały Swidrygiełły oraz mistrza inflanckiego Kerskorfa. Oddziały ruskie Świdrygiełły zebrały się już w połowie lipca w Witebsku. Liczyć one mogły około 6 tysięcy lekkiej jazdy oraz około 500 Tatarów. Po 20 lipca oddziały te ruszyły w kierunku na Brasław na Litwie północnej, położony niedaleko od granicy Inflant (Semgalii). Stamtąd też nadciągnęły oddziały pod osobistym dowództwem Kerskorfa w asyście kwiatu urzędniczego Inflant, wśród nich i byłego marszałka Wernera von Nesselrode (kilkuletniego jeńca polskiego z bitwy pod Dąbkami z 1431 r.). Liczebność oddziałów Kerskorfa także nie jest znana i można tylko hipotetycznie przyjąć liczbę 500 konnych, oprócz około 100 konnych „gości" przybyłych z Europy Zachodniej. W grupie inflanckiej znajdowały się także oddziały pieszych zaciężnych z taborem; piesi ci byli wyszkoleni według zasad husyckiej sztuki wojennej przez Zygmunta Korybutowicza, który był też ich dowódcą. Liczebność piechoty inflanckiej zapewne nie przekraczała 1500 ludzi, a liczba wozów wojennych mogła dochodzić do 300. Grupa inflancka mogła więc liczyć około 2,5 do 3 tysięcy konnych i około 1,5 tysiąca pieszych zaciężnych, razem maksymalnie 4,5 tysiąca zbrojnych. Uderzał znaczny udział (jedna trzecia) pieszych z taborem wojennym. Grupa inflancka na czele z mistrzem Frankem Kerskorfem dotarła około 20 sierpnia do Brasławia, gdzie połączyła się z siłami Świdrygiełły. Jej liczebność mogła więc wynosić 10-11 tysięcy zbrojnych, w tym 15-20 procent stanowiła piechota. Liczebnie górowała nad armią litewsko-polską, dysponując także husyckim taborem wojennym w grupie inflanckiej. Naczelne dowództwo nad siłami rusko-inflanckimi nie zostało jednak przekazane jednej osobie - doświadczonemu Zygmuntowi Korybutowiczowi, był on zaciężnym w służbie inflanckiej gałęzi Zakonu. Faktycznie sprawowali je: Świdrygiełło, Kerskorf i Zygmunt Korybutowicz, każdy nad swoją grupą zbrojnych, co nie miało okazać się korzystnym zjawiskiem. Ustalony plan dalszego marszu z Brasławia przewidywał dojście do Troki Wilna, i ich zdobycie; na bitwę z wojskami Zygmunta Kiejstutowicza liczono zapewne dopiero w pobliżu tych głównych punktów oporu. Dlatego oddziały Świdrygiełły i Kerskorfa ruszyły po 20 sierpnia na południowy zachód na Wiłkomierz, zamierzając znowu odciąć Żmudź od Litwy właściwej i podejść od zachodu pod stołeczne Wilno i Troki; możliwe jednak, iż liczono na dojście do Kowna posiłków od wielkiego mistrza z Prus i szybsze połączenie się z nimi. O tym dość nieoczekiwanym kierunku pochodu donieść musiały Kobylańskiemu podjazdy wysłane przez niego na północ od Wilna. Głównodowodzący zdecydował wówczas od razu wymarsz całej armii na północny zachód, drogą wiodącą przez Szyrwinty do Wiłkomierza. Pod koniec sierpnia (zapewne 30-tego) dotarł na północ od Szyrwint w lesiste i podmokłe okolice jeziora Źyrnowo, z którego północnej części wypływał potok Żyrnówka, uchodzący po kilku kilometrach do lewego brzegu rzeki Świętej. Na wschód od jeziora Żyrnowo rozciągała się płaszczyzna dochodząca aż pod miasto Wiłkomierz, do którego od południa dochodził szlak drogowy z Wilna-Szyrwint. Przed miastem przy wsi Pasile rozgałęział się on w południowo-zachodnim kierunku na Giełwany-Olitę, przecinając potok Żyrnówkę (groblą lub drewnianym mostem zapewne na palach). Oddziały Świdrygiełły po wyjściu z Wiłkomierza (29 lub 30 sierpnia) skierowały się w Pasile na południe, właśnie tym południowo-zachodnim szlakiem, przebywając potok Żymówkę, na północny zachód od jeziora Żyrnowo. Także druga grupa wojsk - część oddziałów inflanckich (rycerze i goście) oraz piechota Zygmunta Korybutowicza przeprawiły się i dołączyły do pierwszej, na lewym brzegu Żyrnówki. Natomiast wolniej poruszała się od Wiłkomierza trzecia grupa - większość rycerzy inflanckich i gości wraz z wozami całości tego rycerstwa, oddalona o kilka kilometrów od obu pierwszych grup, zapewne jeszcze przed wsią Pasile (około 6-8 kilometrów), na południe od Wiłkomierza. Kobylański zorientował się przez zwiadowców w tej sytuacji, zwłaszcza o przeprawianiu się dwóch grup wroga przez Żyrnówkę, oraz o pozostaniu w tyle trzeciej grupy inflanckiej z wozami i zdecydował się zaatakować dwie pierwsze z nich. Osłonięty wschodnim brzegiem jeziora Żyrnowo przesunął swoje oddziały do jego północnego krańca, przecinając połączenie dwóch pierwszych grup armii Świdrygiełły-Kerskorfa z trzecią. Dawało to wodzowi polskiemu przewagę w przyszłym starciu, do którego obecnie musiało dojść. Jednak Kobylański nie mógł podjąć jako pierwszy uderzenia ze względu na podmokłość terenu na lewym brzegu Żyrnówki; podobnie grząskość obszaru przy południowym krańcu jeziora Żyrnowo nie pozwalała na jego obejście i atak od południowo-zachodniej strony. Również atak na oddziały inflanckie pod Wiłkomierzem był ryzykowny, gdyż wojska litewsko-polskie miałyby wówczas z tyłu większość oddziałów Świdrygiełły i Kerskorfa. Dowódcy ci nie zdawali sobie sprawy z tego, iż mają przed sobą całą armię litewsko-polską, dopiero nieudana próba zmuszenia oddziałów nieprzyjaciela do cofnięcia przy pomocy strzelców przeprawionych na prawy brzeg jeziora Żyrnowo, unaoczniła całą trudność i złożoność sytuacji: ponownego uciążliwego przeprawiania się na prawy brzeg Żyrnówki i rozwijania szyku bojowego na oczach i w obliczu wojsk Kobylańskiego. Najpewniej nie posiadano też łączności z oddziałami inflanckimi pod Wiłkomierzem. Dlatego doświadczony wojownik, Zygmunt Korybutowicz - wódz piechoty lnflanckiej, doradzał podjęcie rokowań z dowództwem armii litewsko -polskiej, które zaskoczywszy wojska Świdrygiełły-Kerskorfa i narzuciwszy im miejsce spotkania, konsekwentnie czekało cierpliwie na inicjatywę nieprzyjaciela, trzymając oddziały w pogotowiu bojowym. Czekanie to trwało mimo ulewnego deszczu, który zaczął padać już po spotkaniu się obu armii. Świdrygiełło i Kerskorf odrzucali jednak koncepcję rokowań z dowództwem litewko-polskim, zamierzając przystąpić do akcji zaczepnej. Świdrygiełło skłaniał się do szybkiego jej podjęcia, ale mistrz inflancki Kerskorf sprzeciwiał się temu stanowczo, mimo perswazji byłego marszałka von Nesselrodego, ponieważ uznawał teren za nieodpowiedni dla stoczenia walki. Niewątpliwie zaś nalegał na nawiązanie kontaktu ze swoimi oddziałami pod Wiłkomierzem, co zapewne zostało szybko dokonane. Upłynęły jednak dwa dni, w czasie nadal padającego deszczu, a wojskom mogło już brakować żywności, oraz paszy dla koni. Co więcej, deszcz zamoczył także zapasy prochu na wozach wojennych piechoty Korybutowiczaj a teren robił się coraz bardziej grząski w pobliżu jeziora Żyrnowo. Z tych następstw klimatycznych nie zdawali sobie sprawy Świdrygiełło ani Kerskorf (nie znający zupełnie wraz z otoczeniem terenu), gdy po dwóch dniach uzgodnili wreszcie plan ofensywnego działania. Polegał on na ponownym przeprawieniu się przez Żyrnówkę i dojście na powrót do Wiłkomierza, pod którym zamierzano stoczyć bitwę, oczywiście po połączeniu się z trzecią grupą inflancką tam stacjonującą wraz z wozami. Próbowano zadziałać metodą zaskoczenia, gdyż jeszcze przed świtem 1 września zaczęto przeprawę przez Żyrnówkę. Jednak Kobylański liczył się z tą możliwością i utrzymywał oddziały w pogotowiu, szybko też został poinformowany o rozpoczęciu przeprawy przez wojska przeciwnika. Zapewne najpierw przeprawili się Tatarzy, którzy usiłowali stoczyć potyczki ze strażą litewsko-polską, aby ułatwić przemarsz głównych sił. Potem przeszły oddziały ruskie ze Świdrygiełłą, dalej posuwał się tabor z Korybutowiczem, w tyle zaś część inflanckich oddziałów i goście. Kobylański zdołał jednak ustawić całość oddziałów frontem wzdłuż drogi z Pasile na Giełwany-Olitę. Na prawym i lewym skrzydle stanęła lekkozbrojna jazda litewska Zygmunta Kiejstutowicza, środek zajęły oddziały jazdy polskiej. Część swoich oddziałów Kobylański zostawił przezornie w pobliżu Wiłkomierza, aby blokować tamtejsze oddziały Inflantczyków, a część przy obozie na południe; mogły one w potrzebie stanowić niezbędne odwody. Po rozpoczęciu przeprawy przez Żyrnówkę przez oddziały Swidrygiełły Kobylański wydał rozkaz do uderzenia, po czym wojska polskie zaintonowały początek „Bogurodzicy" a następnie wraz z litewskimi rzuciły się do walki. Głównodowodzący planował zapewne jednoczesne uderzenie całości uszykowanych wojsk, które miałyby osaczyć skrzydła wojsk nieprzyjacielskich, przy jednoczesnym ataku na centrum, w celu zepchnięcia go na bagniste brzegi Żyrnówki i Świętej w kierunku północno-zachodnim. Jednak lewe skrzydło (litewskie) uderzyło zbyt wcześnie, tak że część oddziałów, zapewne inflanckich, zdołała cofnąć się na lewy brzeg Żyrnówki. Ale główne uderzenie poszło z prawego, litewskiego skrzydła na przeprawione już oddziały Świdrygiełły, a wówczas nastąpiło starcie środkowej grupy - polskiej jazdy z centralną grupą przeciwnika (przy drodze z Pasile na Giełwany). Oddziały lżejszej jazdy litewskiej i polskiej poruszały się sprawniej na rozmokłym terenie, w którym grzęznąć zaczęły ciężej uzbrojone oddziały, zwłaszcza inflanckie i gości zachodnich. Ostrzał piechoty z taboru Zygmunta Korybutowicza okazał się nierealny wskutek zawilgocenia prochu. W rezultacie pod uderzeniem jazdy polskiej tabor został rozerwany i zepchnięty z drogi na Pasile. Także na obu skrzydłach lekkozbrojna jazda litewska wyparła szybko osłabionego przeciwnika, który szukał ratunku w ucieczce w kierunku rzeki Świętej, a także Wiłkomierza; tutaj uciekające oddziały rusko-inflanckie wpadły na nadciągającą z północy grupę inflancką, a całość ich została zaatakowana przez ścigające oddziały litewsko-polskie. W rezultacie także przybyła trzecia grupa inflancka wpadła w panikę i rzuciła się wraz z innymi oddziałami rusko-inflanckimi do ucieczki. Walka trwała zaledwie godzinę i zakończyła się całkowitym rozbiciem armii Świdrygiełły i Kerskorfa. Ta część oddziałów, która schroniła się ponownie za Żyrnówkę, została tam wzięta do niewoli przez oddziały litewskie. Większość ich i polskich lekkozbrojnych rozpoczęła pościg za uciekającymi, z których zresztą znaczna część zginęła w wodach Świętej lub w mokradłach. Część została schwytana w ciągu piętnastu dni i poszła do niewoli. Liczba ofiar na pewno musiała być znaczna. Sam Swidrygiełło zdołał uciec z grupką konnych, poległo jednak kilkunastu książąt ruskich, kilkunastu dostało się do niewoli. Natomiast Inflantczykom sprawiono prawdziwą „krwawą łaźnię" z ręki litewskiej i polskiej: poległ mistrz inflancki Franke Kerskorf, a także były marszałek Werner von Nesselrode oraz siedmiu wyższych urzędników zakonnych, obok szeregowych rycerzy. W rezultacie gałęzi inflanckiej brakowało kadry zakonnej, także dla utrzymania i obrony kraju. Przerażony marszałek inflancki Henryk von Buckenvorde natychmiast po wieści o klęsce apelował z Rygi do wielkiego mistrza o spieszne dosłanie 400 zbrojnych, aby ratować gałąź Zakonu przed zagładą (przed 9 IX 1435 r.) Jest widoczne, że w toku walki tak Litwini, jak i Polacy z całą zajadłością likwidowali niemieckich rycerzy. Żywili zresztą podejrzenie, że część tych rycerzy została dosłana przez wielkiego mistrza z Prus (mogło zresztą tylko chodzić o kilka osób). Część ich dostała się do niewoli litewskiej, a także polskiej (w takich wypadkach wywieziono ich do Korony dla uzyskania wykupu). Do niewoli dostał się także ranny książę Zygmunt Korybutowicz, który zmarł szybko w niewyjaśnionych okolicznościach. Wieść o klęsce Świdrygiełły i inflanckich wojsk z 1 września 1435 r. wywarła wielkie wrażenie tak w Wielkim Księstwie Litewskim, zwłaszcza na ziemiach ruskich, jak i w Koronie Polskiej. Zdobyte w bitwie nad Świętą przez oddziały polskie chorągwie, zwłaszcza inflanckie, na polecenie króla Władysława III zawieszono w katedrze wileńskiej. Wielki książę Zygmunt ufundował kościół parafialny koło jeziora Żyrnowo w miejscowości nazwanej symbolicznie Pobojskiem. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 213-217 "...Około dwunastu kilometrów na południe od Wilkomierza, po lewej stronie rzeki Świętej, jest dość znaczne jezioro, odpływające małym, moczarowym potokiem ku tej rzece. Z drugiej strony tego jeziora, między nim, owym potokiem i Świętą spostrzegła armia litewsko-polska, maszerując z Trok ku Wilkomierzowi, wojska Świdrygiełły i Kerskorfa, którzy właśnie Wilkomierz opuścili. Nie mogąc zrazu z powodu moczarów dojść do siebie, próbowali jedni i drudzy jezioro objechać po przeciwnych stronach, lecz wnet operacji tej zaniechano; tylko strzelców swoich nieprzyjaciel przeprawił na drugą stronę, tych jednak wkrótce do cofnięcia się zmuszono. Tak stały obie armie przez dwa dni i dwie noce wśród ciągłego deszczu na przeciwko siebie, ostrzeliwując się nawzajem tylko rusznicami i hakownicami. W obozie nieprzyjacielskim wszczęła się rozterka: Świdrygiełło chciał rozpocząć bitwę niezwłocznie, popierało go wielu preceptorów, zwłaszcza stary marszałek Werner von Nesselrode; oparł się temu stanowczo Kerskorf, z powodu nieodpowiedniego terenu, a na przedstawienia odpowiadał łajaniem: „Komu się nie podoba, może uciekać!" Miał on nieszczęśliwą rękę; w obozie krzyżackim utrzymywano, że on był przyczyną późniejszego nieszczęścia. Próbowano też układów w tym czasie, zwłaszcza Zygmunt Korybut miał proponować zdanie całej sprawy Świdrygiełły na sąd polubowny; lecz wobec stojących na przeciw siebie armii wzięto te niewczesne rokowania słusznie za fortel wojenny. W końcu postanowili Kerskorf i Świdrygiełło cofnąć się w nocy pod Wilkomierz, na miejsce poprzedniego obozowiska, które widocznie za korzystniejsze do stoczenia bitwy uważali. Na godzinę wtedy przed świtem dnia 1 września wysłano naprzód przez potok wozy ze strzelbą i bagażami, a dla ich pokrycia trzech preceptorów z ich hufcami; wyprawiono także dla przygotowania i obwarowania obozowiska oddziały wójta Narwi Jana Koninga i Michała starosty połockiego, po czym sami wodzowie i całe wojsko ruszyło w pochód. Tę chwilę rozdrobnienia armii upatrzono na stronie przeciwnej. Armia litewsko-polska przeszła i ze swojej strony na innym miejscu i w przeciwnym kierunku ten sam potok, i wbijając się w ten sposób kłinem w środek, rozbiła wojska nieprzyjacielskie na dwie połowy. Ten manewr, przynoszący zaszczyt wodzowi litewsko-polskiemu, rozstrzygnął bitwę. Wielki krzyk wszczął się w wojsku Świdrygiełły i, jak łatwo pojąć, powstało zamieszanie; zaledwie kilka wierszy „Bogarodzicy" w armii polskiej odśpiewać zdołano, gdy doszło do walki ręcznej. Uderzono najpierw na główną armię, co pozostała w tyle; pierwsza uległa chorągiew św. Jerzego i jej obrońca Werner von Nesselrode; za nim rozbito mistrza Kerskorfa, a potem znoszono oddziały na przedzie będące, jeden po drugim, w miarę jak na pole bitwy powracały. Bitwa nie trwała dłużej jak godzinę. Gdypreceptorowie naprzód wyprawieni powrócili, była już rozstrzygniętą. Rzucili się wtedy ci ostatni do tyłu, aby ratować jeszcze most na potoku rzucony i tędy przeciwników nie puścić; ale oskrzydleni ze wszystkich stron, jak sami mówili, po walecznej walce, cofnęli się do sąsiedniej puszczy lub w zarośla jeziora, gdzie ludzie ich po największej części wysieczeni zostali lub dostali się do niewoli litewskiej. Zwycięstwo było stanowcze, wojska „niezliczone" Swidrygiełły i Kerskorfa zupełnie rozbite; w Polsce w pierwszym uniesieniu głoszono, oczywiście przesadnie, że około 40 000 trupów poległo na placu, 1500 samych baronów i bojarów wzięto w niewolę; ale i według wiadomości z przeciwnej strony pochodzących, zginęło ludzi „bez liku", samych książąt ruskich 13, a 42 dostało się do niewoli; sam mistrz KerskorP1 i stary marszałek Nessekode polegli, mnóstwo preceptorów, gości ¡„dobrych" ludzi, zwłaszcza Niemców, zginęło lub dostało się w ręce zwycięzców, tak że „ich mało co lub może nic nie uszło". O Swidrygielle zrazu sądzono, że zginął, znaleziono jego konia i broń, szukano jego ciała; lecz on i teraz zdołał uciec z Jerzym Lingwenowiczem i z garstką 30 ludzi i schronić się do Połocka. Zygmunt Korybut, śmiertelnie ranny w szyję i głowę, dostał się do niewoli i umarł niebawem o jego śmierci różne krążyły wiadomości, to że go Zygmunt utopić kazał, to iż z ran zginął, to że go lekarze otruli. Zginął w bitwie kniaź Jarosław Lingwenowicz, dwóch kniaziów olszańskich i inni; pomiędzy jeńcami byli kniaź Iwan Włodzimirowicz kijowski, był Zygmunt Roth, „wielki Królestwa Polskiego prześladowca i wróg", ten co niegdyś wiózł korony Witoldowi i mimo danego Czarnkowskiemu słowa do niewoli nie powrócił - tego wielki książę utopić kazał. Przez piętnaście dni ścigano i wyłapywano po puszczach i lasach okolicznych rozbitków; Rusinów zginęło najwięcej w ucieczce, uciekających dobijał po drodze arcybiskup ryski ; mszczono się jednak najbardziej na Niemcach, i tych najwięcej zginęło, bo to znamię walki rasowej, „przeciw nacji niemieckiej", widoczne i w bitwie wiłkomierskiej; tych Niemców zwłaszcza, o których sądzono, że posłani są przez mistrza pruskiego, choć ich, jak się zdaje, w bitwie nie było wielu, bez litości, żadnemu nie przepuszczając, mordowano, „albowiem Krzyżacy pruscy powinni byli przez dziesięć lat jeszcze zachować rozejm z królestwem i pod żadnym warunkiem nie wspierać księcia Swidrygiełły". Palma dnia tego należała się Polakom - dal im to świadectwo sam wielki mistrz..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 309 "...Zwycięstwo pod Wiłkomierzem zostało odniesione wspólnym wysiłkiem litewsko-polskim, pod naczelnym dowództwem koroniarza - Jakuba Kobylańskiego, który umiejętnie wykorzystał warunki terenowe i klimatyczne i zachował dostateczną cierpliwość, aby w odpowiednim momencie uderzyć niemal całością jazdy na wycofującego się przeciwnika. Tych umiejętności dowódczych zabrakło wyraźnie Świdrygielle i Kerskorfowi. Ten wkład polski - tak w ludziach jak i w koncepcję dowódczą - akcentowany był wyraźnie w relacji o bitwie wielkiego mistrza do cesarza Zygmunta z jesieni 1435 r., w której wręcz mówi się o klęsce zadanej Świdrygielle i mistrzowi inflanckiemu „przez Polaków i Litwinów". Dlatego bitwa ta należy także do serii polsko-krzyżackich zmagań, chociaż stoczona została nie z pruską, a inflancką gałęzią Zakonu, działającą jednak wespół ze Świdrygiełłą pod wpływem i zachętą centrali malborskiej. Rezultaty jej miały przy tym ujawnić się nie tylko nad Wilią, Dźwiną i Dnieprem, lecz także nad Wisłą i Pregołą. Zamyka ona cykl wojen Polski i Litwy z Zakonem rozpoczęty w roku 1409, jako jej końcowy, zwycięski akcent. Jest ona zarazem ostatnią, wspólną walką polsko-litewską z Zakonem Krzyżackim..." Rezultatem klęski wojsk Świdrygiełły i inflanckich z 1 września 1435 r. mogło być wkroczenie wojsk litewskich i polskich do niemal bezbronnych Inflant, co mogłoby położyć kres władzy Zakonu nad Dźwiną. Jednak wielki książę Zygmunt Kiejstutowicz nie był zainteresowany jej likwidacją, obawiając się nadmiernej przewagi strony polskiej na Litwie. Z kolei rada koronna nie dążyła do całkowitego pognębienia Świdrygiełły, aby nie wzmocnić nadmiernie pozycji Kiejstutowicza na Litwie. W rezultacie pochód wojsk litewskich i Kobylańskiego po 1 września 1435 r. na Inflanty został wstrzymany, a oddziały polskie w większości wróciły z jeńcami inflanckimi do Korony. Zygmunt zaś nawiązał kontakty z Zakonem w Inflantach i ich nowym mistrzem Henrykiem von Buckenvorde. Głównym jego celem była bowiem walka ze Świdrygiełłą, który z Połocka prowadził rozpaczliwą wręcz akcję o utrzymanie swojej nadwątlonej pozycji na Rusi. Utracił wprawdzie Smoleńsk, który poddał się Zygmuntowi, ale inne wielkie ośrodki północno-ruskie jeszcze nadal uznawały jego władzę. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 217-218 "...Ale wielki mistrz nie był już panem swojej woli, albowiem zainaugurowana w tej wojnie polityka Polaków, jednania sobie lub, jeśli kto woli, podburzania ludów przeciwko ich władcom, znalazła nader bujną glebę w Prusach i przynosiła im prawdziwe triumfy. Poddani pruscy ze swojej strony skwapliwie dopełniali obowiązku, nałożonego im przez rozejm łęczycki, pilnowania swoich panów, i argusowymi oczyma śledzili każdy ich ruch. Na próżno Russdorf próbował rzucić niezgodę pomiędzy nich: zdarzyło się wyjątkowo, że miasto Toruń i niejaki Konrad Swoffen coś na własną rękę wspólnie z Zakonem przedsiębrali; aliści skutkiem tego i miasta i rycerstwo zobowiązali się do ścisłej ze sobą solidarności, i dlatego też torunianie na ponowne podobne wezwania mistrza wręcz odpowiadali, że nic nadal bez udziału wszystkich nie uczynią. W całym kraju wrzało nieustannie, odbywały się narady i zjazdy, już nie tylko w obrębie każdej ziemi z osobna, ale w obrębie ziem wszystkich, tak, że Russdorf zmuszony był zgromadzeń takich surowo zakazać. Podczas kiedy mistrz dążył do wznowienia wojny, stany pruskie wywiesiły na swoim sztandarze pokój za każdą cenę, a na razie dotrzymanie 12-letniego rozejmu: mniejsza o to, jak się mistrz z królem ułożą, to ich nie obchodzi; oni tylko pokoju chcą i pokój mieć muszą, gotowi nawet do otwartego buntu, do przyzwania pomocy samych nieprzyjaciół Zakonu..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 274 "...Cała waga tej klęski dla Zakonu obecnie na tym polegała, że w nastąpić mających rokowaniach stracił wszelką możność opierania się, że musiał, bądź co bądź, pod jakimikolwiek warunkami, zawrzeć pokój, albo chyba gotować się do ostatniej walki, o życie lub śmierć. I to bowiem było prawdą, że w razie odrzucenia i teraz warunków polskich, Polacy mieli zamiar, mianowicie w przyszłej zimie, całą siłą uderzyć na Zakon, aby, jak się wyrażał komtur toruński w relacji do mistrza, „kraje jego tak spustoszyć i zniszczyć, iżby w lecie nie miał już za co gości utrzymywać". Niebawem donoszono także mistrzowi, że do Polski ściągają teraz Husyci Polacy, że Piotr Polak około 500 koni sprowadził do Poznania, że on razem z Puchałą przygotowali już strzelbę i machiny oblężnicze, i czekają tylko do końca przyszłego zjazdu, aby w razie jego nieudania się uderzyć na Nieszawę i zdobyć ją bądź szturmem, bądź podkopem. Przestrzegano go wreszcie, że Polacy na tym przyszłym zjeździe zamierzają użyć przemocy, aby przeprowadzić swoje warunki..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 315-316 "...Natomiast dla wielkiego mistrza Rusdorfa skutki klęski Wiłkomirskiej okazały się bardzo poważne: w zbliżających się bowiem rokowaniach z Polską nie mógł już stosować taktyki wymijającej, gdyż strona polska wyraźnie już zamierzała jeszcze zimą 1435 r. uderzyć na Prusy Krzyżackie i metodą represji wymusić wreszcie zawarcie traktatu pokojowego. Apele wielkiego mistrza do cesarza Zygmunta nie powodowały żadnej jego reakcji, gdyż był on zajęty uregulowaniem stosunków z Czechami i objęciem nad nimi pełnej władzy królewskiej. Zjazd polsko-krzyżacki w Raciążku (16 października) odbył się spokojnie i ustalił, aby 6 grudnia 1435 r. rozpocząć rozmowy w kujawskim Służewie lub Brześciu o trwały już układ pokojowy. Wielki mistrz był zresztą pod wrażeniem wieści o przygotowaniach wojennych w północnej Polsce, a także o działalności polskiej załogi z nowomarchijskiego Choszczna, która spaliła sąsiedni Kalisz Pomorski, a i zamierzała obsadzić inne ośrodki miejskie w Nowej Marchii, jej stany wyraźnie zaczynały przejawiać opozycyjną postawę wobec władz Zakonu, podobnie jak stany pruskie, obstające przy pokojowym uregulowaniu konfliktu z Polską. Do Krakowa przybył książę słupski Bogusław IX, który po swoim powrocie na pomorze (w połowie listopada) zarządził przygotowania zbrojne w Słupsku, gdyż obawiał się, że nie dojdzie do pokoju Polski z Zakonem. Mogły to być tylko manifestacje zbrojne, które jednak wywierały wpływ na postawę wielkiego mistrza. W dodatku cesarz Zygmunt dosyłał tylko słowa pociechy i wezwania do dalszego oporu w rokowaniach z Polską. Przypomniał, że po wielkiej bitwie (pod Grunwaldem) sytuacja Zakonu była jeszcze trudniejsza, niż obecnie, a przegrana bitwa (nad rzeką Świętą) nie dorównuje przecież wielkością tej poprzedniej. Jednak wielki mistrz musiał już liczyć się z realiami i wraz ze stanami pruskimi przygotowywał się do grudniowych rokowań, przy czym podstawą ich miały być założenia traktatu mełneńskiego 1422 r., na przykład w sprawie Nowej Nieszawy (Dybowa)..." Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 218-219 "...Stany pruskie już dawno aż nazbyt wyraźnie wypowiedziały, że na wojnę nie pójdą, lecz chcą pokoju za jakąkolwiek cenę. Kiedy więc teraz zapytano ich znowu ze strony Zakonu, jak przy tych rokowaniach z Polakami postępować należy, przypomniały one tylko Zakonowi dawniejsze oświadczenia, przez ziemie i miasta uczynione, dodając, że przy nich one trwają i żadnej innej odpowiedzi nie dadzą. Gdy zaś Zakon chciał przynajmniej o tyle ubezpieczyć się przed ich groźnym wpływem, że sam spomiędzy nich mianował na zjazd delegatów, stany zastrzegły się uroczyście przeciw takiemu ukróceniu ich prawa wyboru..." Fragment książki: Anatol Lewicki "POWSTANIE ŚWIDRYGIEŁŁY" s. 316 "...Dlatego bez opóźnień zebrał się ostatecznie w Brześciu Kujawskim 6 grudnia 1435 r. okazały zjazd polsko-krzyżacki. W delegacji polskiej czołową rolę odgrywał znowu biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki obok prymasa Wojciecha Jastrzębca i biskupa płockiego Stanisława Pawłowskiego, Mikołaja z Michałowa i innych wyższych urzędników ziemskich z Wielkopolski i Kujaw. W delegacji Zakonu główną rolę odgrywali biskup warmiński Franciszek Kuhschmalz, wielki szpitalnik Henryk Reuss von Plauen i komtur ostródzki Wolf von Saunsheim; obecny był także jako przedstawiciel gałęzi inflanckiej komtur felinski Tomasz Hungersdorf. Uczestniczyli też przedstawiciele stanów pruskich, głównie z ziemi chełmińskiej i wielkich miast (Toruń, Gdańsk, Królewiec). Obrady przebiegały w gorącej atmosferze w kościele parafialnym w Brześciu ponad piętnaście dni do 24 grudnia, w czasie których ustalone zostały główne warunki przyszłego traktatu, sfinalizowanego ostatecznie 31 grudnia 1435 r. Warunki spisanego w Brześciu Kujawskim 31 grudnia 1435 r. układu wstępnego (Unterhändlervertrag) nawiązywały w znacznej mierze do warunków przejętych z traktatu mełneńskiego 1422 r. oraz z rozejmu łęczyckiego 1433 r. Siłą więc rzeczy odzwierciedlał traktat brzeski punkt widzenia Polski w zasadniczych kwestiach politycznych i publiczno-prawnych Zakonu w Prusach (z Nową Marchią) i Inflantach, które to gałęzie występowały jako kontrahent (wymieniona też była gałąź niemiecka, tj. mistrz krajowy niemiecki, który jednak uchylił się w przyszłości od uznania warunków układu i nie opieczętował go). Strona polska objęła w traktacie także wielkiego księcia litewskiego Zygmunta, dalej książąt mazowieckich Siemowita V, Kazimierza II, Władysława I i Bolesława II, także księcia słupskiego Bogusława IX oraz wojewodę mołdawskiego (wówczas znowu Eliasz, dzielącego swoją władzę z bratem przyrodnim Stefanem). Była to więc całość ziem Korony Polskiej, jej lenników mazowieckich i mołdawskiego, ze sprzymierzeńcem - księciem słupskim Bogusławem IX. Warunki traktatu brzeskiego stwierdzały w całej pełni zlikwidowanie jakiegokolwiek przymierza i powiązań Zakonu ze Świdrygiełłą i uznanie przez krzyżackie Prusy i Inflanty władzy na Litwie wielkiego księcia Zygmunta; w przyszłości Zakon w ogóle nie miał żadnemu z książąt litewskich pomagać przeciwko Polsce, a za władcę Litwy uznawać tylko tego, który za zgodą Korony Polskiej zostanie wybrany. Oznaczało to pełne skrępowanie samodzielności Zakonu w jego polityce zewnętrznej wobec Litwy i rezygnację z dalszych prób podważania unii polsko-litewskiej. Traktat brzeski w całej rozciągłości powtarzał też zastrzeżenie z 1433 r., iż warunki jego nie mogą być kwestionowane przez żadną władzę, tak papieską, jak i cesarską, co oznaczało pozbawienie zwłaszcza cesarza Zygmunta możliwości instrumentalnego traktowania pruskiej i inflanckiej gałęzi Zakonu, który spadł do rzędu terytorialnego władztwa. Terytorialnie powtórzone zostały warunki traktatu mełneńskiego. Polska odzyskiwała więc Nową Nieszawę (Dybów) z kujawskimi wsiami i połową przewozów na Wiśle koło Torunia, przy czym Zakon miał zwrócić wszystkie przywileje z tymi posiadłościami związane. Zwracała zaś Zakonowi skrawki Nowej Marchii z Choszcznem, Złocieńcem i Drawnem (nawet mimo oporu rodziny Wedlów), przy zapewnieniu amnestii dla tych osób, które poddały się uprzednio Polsce. Także Santok nie miał przypaść Polsce, chyba żeby król polski ułożył się w tej sprawie w przyszłości z joannitami. Przy Zakonie nadal pozostawać miały ziemie Pomorza Gdańskiego (wraz z zamkiem w Jasińcu), chełmińska i michałowska; co więcej - wyrok sądu papieskiego z 1339 r. strona polska znowu uznawała za skasowany. Litwa ze Żmudzią pozostawały w swoich nienaruszonych granicach z 1422 r., Księstwo Słupskie niczego nie zyskiwało w Nowej Marchii. Niewątpliwie jako karę za złamanie traktatu mełneńskiego Zakon miał zapłacić kwotę w wysokości 9,5 tysiąca złotych węgierskich (co było symboliczną raczej zapłatą). Warunki te potwierdzały poprzednie już założenia polityków polskich: skrępowania niezależności Zakonu i jego polityki zewnętrznej, zwłaszcza wobec Litwy i jej unii z Polską, przy uznawaniu zasady, iż całkowita likwidacja panowania jego w Prusach nie jest realna, także na skutek postawy stanów pruskich nie skłonnych jeszcze do całkowitego zerwania z władzą krzyżacką. Dlatego sprawa rewindykacji Pomorza Gdańskiego, ziemi chełmińskiej i michałowskiej nie była celem odwetowej wyprawy w 1433 r., a w konsekwencji i warunków traktatu brzeskiego, które pozostawiały je nadal pod władzą Zakonu. Zrezygnowano nawet z możliwości przejęcia fragmentów Nowej Marchii, choć tutaj pretensje mógł także zgłaszać książę słupski Bogusław IX, twardo zaś wyegzekwowano zwrot ważnej strategicznie i gospodarczo Nowej Nieszawy i wsi kujawskich, pozbawiając Zakon tak istotnego dlań przyczółka. Doprowadzono też do zupełnego zlikwidowania spornego młyna na Drwęcy w Lubiczu. Z traktatu mełneńskiego i rozejmu łęczyckiego przejęto też w pełni zasadę gwarancji stanów tak polskich, jak i pruskich dla ważności traktatu, co oznaczało dodatkowe skrępowanie władz Zakonu w ich polityce zewnętrznej wobec Polski i Litwy. Otwierało to drogę do dalszego rozwoju dążeń stanów pruskich i wywierania przez nie wpływu na władzę krzyżacką, co miało zaowocować w bliskiej już przyszłości na korzyść Polski. Traktat brzeski zakładał likwidację skutków wojny trwającej od roku 1431, także poprzez wzajemny zwrot jeńców. Jednak Inflanty zostały ukarane, za ich napaści na Litwę w okresie rozejmu łęczyckiego, zwłaszcza zaś za udział w bitwie nad rzeką Świętą, gdyż wymiana jeńców nie miała objąć pojmanych na Litwie (musieli się wykupić). Traktat przewidywał dla umocnienia pokoju likwidację zatargów granicznych przez funkcjonowanie specjalnych komisji i zjazdów sądowych przedstawicieli obu stron. Zapewniał swobodę przenoszenia się rycerstwa i mieszczan z jednego kraju do drugiego oraz wzajemną swobodę handlu, tak drogami lądowymi, jak wodnymi (tj. Wisłą na czele), oraz przejazd morzem statkami małymi czy większymi, bez przeszkód w krajach Zakonu ze strony Torunian (ich prawa składu). Traktat miał być opieczętowany i zaprzysiężony nie tylko przez króla i jego lenników oraz przedstawicieli stanów polskich czy przez Zakon i jego reprezentantów, także stanowych, lecz także przez ogół tych stanów polskich i pruskich. Przysięga miała być przy tym odnawiana po zmianie władzy, a także przez ogół stanów - co dziesięć lat; tak więc każda nowa generacja stanowa Polski i Prus miała przez osobistą przysięgę zostać związana z zachowaniem traktatu brzeskiego. W praktyce okazać się to miało nierealne i praktycznie tylko zmieniający się władcy i czołowi reprezentanci stanów obu krajów składali nań przysięgę. Realizacja postanowień traktatu brzeskiego, tj. wystawienie i opieczętowanie jego głównych dokumentów, oraz wymiana posiadłości w Nowej Marchii i na Kujawach przeciągnęła się poza przewidywane wcześniejsze z wiosny 1436 r. terminy. Wymiana głównych dokumentów traktatu nastąpiła więc dopiero 1 sierpnia 1436 r. w Toruniu (chociaż miały one nadal datację: „Brześć Kujawski, 31 grudnia 1435 r"). Dłużej jeszcze trwały sprawy wymiany jeńców, a zwłaszcza zbierania - częściowo zresztą - przysiąg od poszczególnych przedstawicieli stanów na ręce komisarzy wysłanych nawzajem przez obie strony. Ale od lata 1436 r. traktat brzeski wszedł w pełni w życie: zawarty dzięki presji militarnej Polski Jagiellońskiej z roku 1433, oraz udzieleniu przez nią wsparcia militarnego Litwie właściwej w lecie 1435 r. zmusił Zakon Krzyżacki zarówno w Prusach, jak i Inflantach do przyjęcia i stosowania się do warunków przez nią podyktowanych. Do pogodzenia się ze zmienionym układem stosunków polityczno-społecznych i ideowych nad Bałtykiem, jak i z funkcjonowaniem unii polsko-litewskiej, przy rezygnacji z odgrywania roli narzędzia cesarstwa Luksemburgów nad Bałtykiem. Zarazem miał traktat brzeski przygotowywać warunki dla zbliżenia się stanów Prus i Korony oraz pełnego podcięcia władzy Zakonu. Fragment książki: Marian Biskup "Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308-1521" s. 219-221 |
Strona główna Władcy Ważne bitwy Polityka prywatności Antykwariat Księga gości